Międzynarodowa Federacja Narciarska, departament skoków konkretnie, ma to do siebie, ze wiecznie miesza w skokowych regulaminach. Jej naczelny wódz (nadajmy mu, na potrzeby tego artykułu jedynie, stopień obersturmfuhrera), Hofer Walter, notabene Austriak, sprawia wrażenie człowieka głęboko niedowartościowanego i po uszy zakompleksionego. (Deja vu, nieprawdaż?)
Tym właśnie, moim zdaniem, tłumaczyć należy wymuszenia, jakich od wielu lat dokonuje na telewizyjnych kamerzystach karząc im długimi fragmentami filmować swoją, wątpliwej urody, facjatę podczas dosłownie każdych jednych zawodów, które oglądam. Część obserwatorów skokowych zmagań przypisuje to nie kompleksom, a narcyzmowi naszego bohatera, ale ja, choćby dla nomen-omen, sportu, pozostanę przy swoim. Nie wiem więc czy o kompleksach, czy o narcyzmie, ale będzie. Może najbardziej o ambicjach.
Rzeczony Hofer (oczywiście nie on sam, bo z nim jeszcze, jak chcą jedni, grupa fanatycznych akolitów lub, ja nazywają rzecz drudzy, zespół równie zimnych drani tworzących „egzekutywę” FIS) musi, powtarzam: musi, istnieć w świadomości skokowego kibica. Takie se chłop postawił przed laty zadanie i tego się trzyma. Uznał, że sezon bez jego „cudownych reform’ to sezon stracony. Wierny tej idei, co roku doprowadza ludzi (niektórzy trenerzy, ogromna część skoczków, wszyscy kibice) do białej gorączki i rozpaczy zmieniając co chwila, jak rękawiczki, zasady tej pięknej dyscypliny sportu.
Ja przepraszam, że się tak o wymienionym z nazwiska osobniku rozpisuję, bo persona tego, obiektywnie rzecz biorąc, nie warta, no ale gość ma władzę i na jej mocy sprowadził skoki na krawędź przepaści. A w tym sezonie chce chyba zrobić duży, decydujący, krok naprzód. Tak, żeby już naprawdę nikt nie chciał skoków oglądać. Po tych dotychczasowych podróżach z Hoferem w roli przewodnika, skoki wielokrotnie budziły się z rękami w nocniku. My, Polacy, nie jesteśmy może akurat ostatnio obiektywni, bo mamy w tym sporcie ogromne sukcesy, przez pryzmat których na to wszystko patrzymy. Dwukrotny mistrz olimpijski i te sprawy. Ale „reformy” Hofera naprawdę oddalają kibiców od skoków. No i teraz kolejny taki ekstra numer.
Wielokrotnie, również na tym blogu, pisałem o różnych genialnych pomysłach Hofera i jego świty. Nie będę do tego wracał. Jak ktoś zechce to sobie znajdzie posty na ten temat. Dziś tylko o najświeższym ‘kroku do przodu’. W stronę tej przepaści, znaczy. Otóż:
Pan Hofer sobie wymyślił, że zmieni zasady, jakie od wielu lat obowiązują przy wyłanianiu najlepszych skoczków w poszczególnych zawodach. Generalnie sprowadza się to do tego, że do wyników końcowych zalicza się również próby skoczków, które ci oddali w kwalifikacjach. Oznacza to, że nota końcowa ro suma trzech skoków: skoku z eliminacji, skoku z pierwszej serii i skoku finałowego, przy czym ten oddaje już tylko 24 zawodników. Po eliminacjach do konkursu ma się kwalifikować 48 skoczków, których dzieli się (na podstawie rezultatów z kwalifikacji) na 4 grupy po 12 ludzi. Następnie mają oni rywalizować wewnątrz tych grup i do serii finałowej wchodzi po 6 najlepszych z każdej 12-tki.
Dużo pisania, mało sensu. Tak w porównaniu z tradycyjnie rozgrywanymi konkursami jak i konkursami-dziwolągami rozgrywanymi w T4S systemem KO. Część wad nowego systemu wykazały pierwsze zawody LGP rozegrane w niedzielę w Wiśle, część narzucała się licznym jeszcze przed tym konkursem. Wymienić? Proszę bardzo:
1. rozgrywanie „konkursu” przez co najmniej dwa dni
2. zupełnie inne warunki w poszczególnych seriach konkursów
3. niewielkie, żeby nie napisać żadne, emocje wewnątrz grup „półfinałowych”
4. jeszcze większa niż w systemie KO niedoróba regulaminowa pozwalająca na to, by do finału nie zakwalifikował się siódmy (słownie: SIÓDMY) skoczek po pierwszych dwóch seriach
5. brak szansy poprawy rezultatów w finale przez „lucky-looserów”
6. słaby start w eliminacjach może, w zależności do jakiej grupy się trafi, powodować jednocześnie:
a. brak szansy na wejście do finału mimo rewelacyjnego skoku w pierwszej serii
b. awans do finału mimo dwóch słabych skoków
7. to samo co w KO czyli do finału dostają się zawodnicy, którzy oddali, łącznie, skoki słabsze od tych, którzy do finału nie weszli
8. zawodnicy zajmujący w PŚ miejsca obok siebie mogą skakać w pierwszej serii drugiego dnia w skrajnie różnych warunkach
9. kolejność w serii finałowej, a wiec również warunki skoku, skoczków, którzy oddali podobne skoki w serii drugiej, też nie jest pochodną jakości pierwszego skoku w drugim dniu
Nie dziwię się, że wielu nie chce się tego już dalej czytać. Skomplikowane, nieczytelne przepisy. Robione po to, o co od dobrych liku lat walczy Hofer, a z nim prawie cały FIS. Tym ludziom chodzi nie o to, żeby wygrywali najlepsi. Im chodzi o to, żeby, jeśli tylko nadarzy się okazja, wygrywali ci, których widziałby na czołowych miejscach Hofer i jego mocodawcy. I tu jest pies pogrzebany.
Zapewne zaraz jakiś laik zapyta: To jak doszło do podwójnej wygranej Stocha w Soczi? Przypadek, drogi pytku, przypadek. Raz, że niedoszlifowane na czas przez FIS przepisy, a dwa, że akurat wiatr był dla wszystkich sprawiedliwy. Są jeszcze, niestety, w skokach takie sytuacje, że wygrywa faktycznie najlepszy. Ale, patrząc na kolejne posunięcia Hofera et consortes, już niedługo.
Zdążymy, towarzysze, zdążymy!
Inne tematy w dziale Rozmaitości