Podczas dzisiejszego posiedzenia Zespołu Parlamentarnego pod przewodnictwem Antoniego Macierewicza swoje uwagi i spostrzeżenia na temat wyników ekshumacji swojego ojca przedstawiła Małgorzata Wassermann. Oprócz potwierdzenia faktów, które od wczoraj są znane opinii publicznej (tylko w 3% dokumentacja rosyjska i polska jest zgodna), wyraziła także opinię, iż zwierzęta się godniej traktuje, niż potraktowano ofiary tragedii z 10 kwietnia 2010 roku.
Trzeba mocno podkreślić: na takie traktowanie przyzwoliła strona polska, która nie tylko wbrew faktom zapewniała Polaków o wzorowej współpracy, ale w wielu przypadkach zwyczajnie kryła sprawców fałszerstw. Tylko determinacja rodzin poległych, w tym wypadku rodziny Wassermanów, sprawiła, że możliwa była ekshumacja ciała Zbigniewa Wassermanna i pokazanie opinii publicznej porażających dowodów.
Jedno zdanie wypowiedziane przez M. Wassermann mną wstrząsnęło :
"Nigdy się prawdopodobnie nie dowiecie czy oni przeżyli tę katastrofę i ile minut lub godzin żyli po tej katastrofie i czy w związku z tym była im udzielana jakakolwiek pomoc".
Okazuje się, że Rosjanie celowo nie dokonywali opisów zmian pośmiertnych, by uniemożliwić w przyszłości dokładne określenie czasu zgonu oraz jednoznaczne stwierdzenie, ile czasu po wypadku ofiara żyła.
Dlaczego to mogło być ważne?
Jedynym logicznym wytłumaczeniem jest możliwość przeżycia katastrofy przez niektórych członków delegacji. Innymi słowy nie wszyscy musieli zginąć w chwili rozpadu i upadku samolotu. Mogli skonać jakiś czas później – córka ministra mówi nawet o kilku godzinach.
Czy jest to możliwe?
Odpowiedź można znaleźć w Uwagach RP do raportu MAK, gdzie Polscy eksperci przytoczyli statystyki z Podręcznika Służb Lotniskowych ICAO, gdzie przyjęto, iż w wypadku samolotu ze 100 osobami na pokładzie może zostać poszkodowanych 75 osób, w tym 15 z bardzo ciężkimi obrażeniami wymagającymi natychmiastowej pomocy i transportu do szpitala, 23 z obrażeniami średnio-ciężkimi nie zagrażającymi życiu, ale wymagające transportu oraz 37 z lżejszymi obrażeniami. Tak więc praktyka mówi, że istnieje możliwość przeżycia takiego wypadku.
Jednak, jak wiemy strona rosyjska, a za nią strona polska przyjęły niemal natychmiast, że wszyscy zginęli w jednym momencie, w chwili katastrofy. Wszyscy pamiętamy słynne „wsie pagibli” z ust rosyjskich funkcjonariuszy, zanim ktokolwiek ze służb medycznych dotarł na miejsce. Nikt nie pobiegł na pobojowisko, nikt nie szukał ofiar, nikt nie sprawdzał, czy może ktoś jest ciężko ranny, ale można go reanimować.
Tu również przywołam uwagi polskich ekspertów skierowane do MAK :
„Strona polska wskazuje, ze pierwszy zespół ratownictwa medycznego przybył na miejsce wypadku o godz. 6.58 UTC tj. dopiero 17 minut po zaistnieniu wypadku, a 7 zespołów pogotowia ratunkowego przyjechało na miejsce wypadku o godz. 7.10UTC tj. dopiero 29 minut po zaistnieniu wypadku pomimo, że lotnisko Smoleńsk Północny jest położone w obrębie miasta Smoleńsk”.(str.60)
Pierwsza karetka, JEDNA KARETKA, miała dotrzeć 17 minut po wypadku, a następne po 29 minutach!
I tu powstaje pytanie: czy ktoś wydał dyspozycje, podobnie jak Krasnokustskiemu („sprowadzamy do 100 metrów, 100 metrów i koniec”), by nie wzywać pomocy dla poszkodowanych, nie wysyłać karetek, wstrzymać przekazywanie informacji służbom medycznym? Trudno nie odnieść takiego wrażenia, a właściwie nabrać pewności, ze tak właśnie było.
Na Siewiernym zamiast lekarzy i pielęgniarek grasowały oddziały Specnazu, których celem bynajmniej nie było ratowanie naszych rozbitków, ale dopilnowanie, aby nikt nie wyszedł stamtąd żywy. Specnaz bowiem nie jest formacją, która ma w zwyczaju oczekiwania na przyloty zagranicznych delegacji i udzielanie pomocy ofiarom wypadków.
Specnaz pełni zupełnie inną rolę, o której można poczytać między innymi u Wiktora Suworowa.
Inne tematy w dziale Polityka