Na wszelki wypadek, na użytek nieświadomych ofiar narastającego polskiego maccartyzmu, stojących z boku i myślących za hunwejbi-mediastami, że każdy myślący niezależnie i oddolnie to „komunista” – wyjaśniam: „komuniści” to ludzie projektu animowanego przez „nadludzi”, którzy lepiej od Ludu wiedzą, czego mu trzeba, w związku z tym nie pochwalają różnorodności, swobody myślenia i działania, a dla wdrożenia swoich projektów gotowi są mordować swoich podopiecznych. Słowo „komunizm” wziąłem w cudzysłów, bo żaden z żyjących współcześnie nie ogłasza, że pod naporem samorządnej o kooperatywnej zaradności Państwo (urzędy, służby, organy, legislatura i ich prerogatywy-regalia-immunitety) musi zdechnąć, choć tak głosi doktryna: wolą „umacniać socjalistyczne państwo, zaprowadzać dyktaturę proletariatu, organizować „społeczny gniew w walce klas”, uruchamiać „pas transmisyjny” – byle tylko „ich diabeł okazał się starszy”.
Socjalista natomiast – to ktoś, kto zastaną „naturę ludzką” traktuje jako dobro, nawet jeśli jest niedoskonała w jego wyobrażeniu, po czym namawia każdego, by wspólnie, środowiskowo, kooperacyjnie, wspólnotowo, gromadniczo, samorządnie, dobrosąsiedzko, mutualnie – wzięli swoje sprawy w swoje ręce. W kolektywnym myśleniu i robocie kształtuje się człowiek niekomercyjny, taki „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, który nie porzuci bliźniego w biedzie, ale co jakiś czas będzie wyrównywał szanse, a swoich przewag nad innymi nie będzie dyskontował prywatnie dla zysku, tylko da jako wkład do wspólnej puli możliwości. Bo rozumie, że kiedy komercyjnie wygrywa z konkurencją w grze wszystkich ze wszystkimi o wszystko – to ostatecznie wychodzi to drożej, niż wtedy, gdy swój sukces postrzegamy jako efekt sukcesu wspólnego.
Więc ja jestem socjalistą, i do tego ludowym, co się wyjaśni poniżej. Jeśli po tych uwagach nadal budzę u kogoś odrazę – zbastuj, Czytelniku, tekst nie jest skierowany do Ciebie.
* * *
Zacznę od tezy głównej: idee – a przede wszystkim praktyki socjalizmu ostatecznie utraciły zakotwiczenie rządowe i stały się domeną „oddolnościową”, trzeciorzędną – na przestrzeni czterech pierwszych niepodległych rządów: Ignacego Daszyńskiego (socjalistyczno-ludowo-narodowy), Jędrzeja Moraczewskiego-narodowo-ludowo-socjalistyczny, Ignacego Jana Paderewskiego (bezpartyjni plus ideowe kwiatki do kożucha), Leopolda Skulskiego (narodowo-ludowy), czyli do czasu uznania Polski przez „społeczność międzynarodową” za podmiot prawa międzynarodowego. Animatorem tego konsekwentnego przeistoczenia rządowego był osobiście Józef Piłsudski, który zastał Polskę ludowo-socjalistyczną, a zostawił naczelnikowsko-legionową.
To nie Piłsudski – jak zwykł ponoć mówić – wysiadł z pociągu „socjalizm” na stacji „niepodległość”: w rzeczywistości wgramolił się na parowóz, maszynistom kazał „kury szczać prowadzać”, odczepił wagony z socjalistami, potem połowę wagonów z ludowcami, ustawił na wieżyczkach rkm-y i strzelał do każdego, kto raczył się źle wyrażać o Kasztance. Kiedy miał dobry humor – to jedynie osadzał takich w twierdzy, nawet jeśli nazywał ich wcześniej „towarzyszami”. Pociąg zaś otrzymał tabliczkę „trasa została zmieniona” i popędził na wschód, jakby mało było podróżnych chcących dojechać wyłącznie do własnych, domowych zakątków.
Stały się więc Narodowi dwie zasadnicze krzywdy:
1. Pod pozorem pozaborowej odbudowy państwowości polskiej, a potem pod „płaszczykiem” uzdrawiania ustroju – wprowadzono sanacyjny zamordyzm, narastający – to ważne – na długo przed Zamachem Majowym;
2. Odesłano do drugiego szeregu (i dalszych rzędów) wszystko, co dziś nazwalibyśmy „społeczeństwem obywatelskim” i „samorządnością-kooperatywizmem” oraz „rynkiem niekomercyjnym;
Ignacy Daszyński i Józef Piłsudski byli niemal rówieśnikami z Edwardem Abramowskim. Dwaj pierwsi byli ze sobą „na ty”, choć nie z każdym bliskim znajomym byli. Tyle że Abramowski zmarł dużo młodziej (1918) niż oni obaj (1936, 1935). Mam prawie pewność, że gdyby Abramowski żył – pełniłby w „lubelskim” rządzie Daszyńskiego rolę „ministra ds. ustrojowych”, i jako taki uchroniłby tegoż Daszyńskiego przed dymisją już po trzech dniach kolejnego premierowania, tym razem już z nadania Piłsudskiego, który niby powierzył mu premierostwo, ale postawił warunek (dyktat?), by zakazał radykalnych reform społecznych i by „wzmocnił skuteczność pracy swego gabinetu przez udział w nim wybitnych sił, niezależnie od przekonań politycznych” (czyli by wmontował do rządu narodowców i legionowców).
Józef Piłsudski umiejętnie przewekslował rzeczywisty konflikt społeczny (proletariusze i plebejusze uciskani przez feudałów, fabrykantów i finansjerę) na nieco wirtualny konflikt w „triangule” nacjonalizm-agraryzm-proletaryzm. Napuściwszy na siebie tych, których interesowała „konstytuta-prostytuta” – odciągnął ich od rzeczywistej roboty na rzecz upodmiotowienia Ludu (patrz: tysiące formuł ludowych i socjalistycznych: spójnie, spółdzielnie, kasy chorych, ubezpieczenia wzajemne, świetlice samokształceniowe, uniwersytety ludowe i robotnicze, kasy mikrokredytowe, kooperatywy spożywcze i produkcyjne, rękodzieło, kasy oporu, środowiskowe koła zainteresowań, inicjatywy składkowe i dobrosąsiedzkie, itd., itp.).
Przy okazji dawał upust swojemu „parciu na władzę”: Komendant, kierownik Tymczasowej Rady Stanu, Naczelny Wódz Armii Polskiej, Naczelnik Państwa, Marszałek Polski, Premier. W tych rolach zawsze socjalizm – swój i prawdziwy – traktował instrumentalnie. Przechwytywał rolę lidera, wikłał wybitnych ludzi ideowych w robotę „dla Państwa” (czyli dla siebie), stawiając ich przed wyborami sumienia i lojalności zredagowanych opacznie.
Cała zaś rzeczywista, pozytywistyczna robota spadła na barki działaczy drugiego i trzeciego garnituru ludowców i socjalistów, gdy tymczasem najwybitniejsi z nich, tzw. państwowcy – stopniowo i z cicha, ale konsekwentnie tracili najmocniejsze pozycje w rządzie.
* * *
Przeniesienie spraw proletariacko-ludowych z nawy rządowej do nawy „pozarządowej” – to zupełnie zignorowany przez Historię manewr Piłsudskiego, który uwypuklił akcenty nacjonalistyczne nikomu niepotrzebną awanturą pod hasłem „lance do boju, szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń!”.
Kto wie, czy Dziadek i jego Kasztanka nie realizowali w ten sposób jakiegoś europejskiego „zlecenia…”. Czyżby Polacy mieli „przedmurzem” zapłacić za odrodzoną niepodległość?
Czy zauważyli Szanowni, że powojenne represje na szkodę ludowców i socjalistów opornych wobec „komunizmu” (autorytarnego) – to paradoksalnie kontynuacja roboty Piłsudskiego? PRL – to przecież był socjalizm domniemany (określenie moje, JH, z roku 1984), a spontaniczne samorządy załóg robotniczych likwidowano sprawnie i ostatecznie na rzecz upaństwowienia, nazywanego eufemistycznie uspołecznieniem.
PSL miał w 1989 roku szansę otrząsnąć się w wstydu powojennego, kiedy to powojenny ZSL powstał kosztem represjonowanej różnorodności ruchu ludowego. PZPR mogła po Okrągłym Stole zrehabilitować PPS i postawić programowo na rzeczywistą samorządność oraz rzeczywistą spółdzielczość. Obie „firmy” wybrały jednak drogę „udarnej” prywatyzacji kosztem dobra wspólnego, a potem wręcz maccartyzmu i opryczniny na zakładkę z inkwizycją. Poszły na służbę do wrogów ludu-proletariatu.
Dziś, w dobie „społecznej gospodarki rynkowej” oraz „społeczeństwa obywatelskiego” – wszystko co wspólne, środowiskowe, kooperacyjne, wspólnotowe, gromadnicze, samorządne, dobrosąsiedzkie, mutualne – nadal jest w głębokiej opozycji wobec tego co rządowe, europejskie – co najwyżej występuje w roli petenta, jak organizacje nazywające siebie „pozarządowymi”.
* * *
Cierpliwie trzymałem rękę w górze z zamiarem wypowiedzenia powyższego, w formie choćby krótkiego pytania do profesjonalistów od historii. Rzecz miała miejsce wczoraj, w staromiejskim domu twórczym Instytutu Historii PAN.
Pozostało mi jednak niniejsze pisanie na Berdyczów…