Jan Herman Jan Herman
711
BLOG

Czarzasty się wspina na drzewo

Jan Herman Jan Herman Polityka historyczna Obserwuj temat Obserwuj notkę 17

Bardzo proszę Czytelników, aby zechcieli zrozumieć moje położenie jako publicysty: moja znajomość z Włodzimierzem Czarzastym datuje się na przełom lat 70/80-tych: on był – wybitniejącym z dnia na dzień – aktywistą organizacji studenckiej Uniwersytetu, ja zaś – mało wyrobionym z różnych powodów – aktywistą tej samej organizacji w SGPiS (dziś SGH). Jego ciągnęło do spraw związanych z tzw. kulturą studencką i do „kariery pionowej” – ja trzymałem się ruchu studenckich kół naukowych, wydawnictw, nie zaniedbując wypraw turystycznych i „aktywności klubowej” (współbudowałem nawet „tymi ręcami” klub Arlekin, przemianowany jeszcze podczas budowy na Park). 

Po kilku latach przez jakiś czas pracowaliśmy w jednym budynku przy ulicy Ordynackiej w Warszawie: on był już „pionowo” na najlepszej drodze do sukcesów, ja przewodniczyłem „swojej” Ogólnopolskiej Radzie Nauk Społecznych i zarabiałem jako kierownik „zakładowej rewizji gospodarczej” w ZSP. Role te kłóciły się ze sobą, ale ja zawsze tak jakoś mam.

Włodzimierz zawsze był świetnym kompanem i równie świetnym graczem. Jako kompan sprawdzał się zawsze, jako gracz okazywał się cynikiem i zimnym draniem. Na moje oko też mu się to powinno było kłócić – ale jakoś sobie (po)radził.

W każdej firmie są koteryjki i „spółdzielnie”. Włodzimierz należał do „tej drugiej” (chociaż ja akurat nie wiem, w której byłem). A mimo to zachował się wobec mnie przyzwoicie, dyskretnie ostrzegając, że będę miał kłopoty w związku z nie całkiem zupełną swoją uległością wobec oczekiwań „aparatu organizacji” (tak tego nie formułował, ale tak to zapamiętałem).

Kiedy był już Sekretarzem KRRiT – też mi pomógł w pewnej inicjatywie na 50-lecie Telewizji. W dwa telefony załatwił wszystko, a w pół długopisu przekreślił to inny wspólny znajomy. Tak bywa: nie zasłużyłem się Polskiej Telewizji, bo komuś się przypomniało, że kiedyś nie zdołał mi zablokować „kariery”. Teraz się zemścił, użył sobie.

Kiedy Włodzimierz współ-założył Stowarzyszenie Ordynacka – ja się nie garnąłem, bo jakoś zbyt pamiętałem owe „kłopoty”, o których mnie kilkanaście lat wcześniej ostrzegał Włodzimierz. Wszystkie te moje „kłopoty” zostały zainstalowane w jakimś potworku statutowym pod nazwą Senatorzy ruchu post-studenckiego. Lata jednak minęły i stałem się aktywistą Ordynackiej, przewodniczyłem jednej z komisji. A Włodzimierz nią rządził (tak to sobie zapamiętałem), choć stosunkowo późno sam zgodził się zostać Przewodniczącym. Czasem darliśmy koty, czasem wspierałem go tam, gdzie innym brakowało czasu na codzienne zaangażowanie w zwykłe roboty organizacyjne. Ostatecznie pogrzebaliśmy naszą „przyjaźń”, kiedy opacznie zrozumiał to, iż ująłem się za „ludźmi z Politechniki” (w Warszawie panuje silny podział plemienny).

Wszyscy wiedzą, że Włodzimierz jest człowiekiem sukcesu jako przedsiębiorca-wydawca. Mam swój śladowy udział w tym sukcesie: na jego „zapytanie ofertowe” wskazałem mu dobrą księgową i równie dobrą edytorkę, które chyba do dziś pracują w Muzie.

Nie wszyscy wiedzą, że Włodzimierz ideowo jest rozcapierzony, rozedrgany między post-PZPR i liberało-transformację. Tak zresztą powstała Muza, jeśli sięgnąć w jej trzewia założycielskie. Ja zaś jestem – podaję to tak dla informacji, bo raczej nie jestem „znany” – otóż jestem przewrażliwiony na punkcie tzw. kapitalizmu, czyli oskubywania licznych przez nielicznych z owoców pracy, pomysłów, zaangażowania, marzeń, praw do pierwszeństwa.

Słowem: stoimy z Włodzimierzem po przeciwnych stronach „róży wiatrów”, ale – o paradoksie – to on jest dziś formalnie liderem politycznej partii przewodzącej żywiołowi lewicowemu w Polsce, a ja – podskakując na marginesie „prawdziwej lewicy” – jestem zarazem członkiem wspólnoty wyznaniowej stawiającej stanowczo na moralne wartości konserwatywne.


* * *

Największym osiągnięciem Włodzimierza – w moich oczach – jest jego znakomita „rola” odegrana przed „rywinowską” komisją sejmową”: tak dramatycznego i zarazem celnego podsumowania paskudnej roli wydawcy Agory w polskiej przestrzeni biznesowo-medialnej nie zdołał nikt inny lepiej przedstawić. No, ale wybitne role niektórym zdarzają się raz tylko w życiu…


* * *

Widziałem – bez specjalnego współczucia – jakie kłody rzucało Włodzimierzowi pod nogi jedno czy drugie „lobby” SLD-owskie. Dzielnie sobie z tym poradził, przy okazji doznając okropnego „szoku zdrowotnego”, z którego też wychodzi lepiej niż inni.

Rzecz w tym, że stając się szefem „największej” partii „lewicowej” w Polsce – musiał się Włodzimierz samo-okastrowac z czegoś, co jest jego największą siłą. Otóż on jest znakomitym liderem w warunkach „małoliczebnych”, bo jest ujmujący, familiarny, a jednocześnie konsekwentny w prowadzeniu rozmowy „pod swoje cele”. A polityk tej miary musi mieć jeszcze te drugą, wiecowo-medialną nogę – i tej nogi on nie ma. To dlatego wszyscy mają wrażenie, że mu tych kilkunastu wiceprzewodniczących wlazło „na głowę” i każdy plecie własne sitowie, a całość jest jak przemakająca krypa z nadgniłym dnem, pełna Robinsonów machających każdy innym proporcem, nieświadomych przeznaczenia.

Najwięcej mu szkody – poza nim samym – robi niegdysiejszy robotnik-aparatczyk, który ma wiele na sumieniu lewicowym, na przykład to, że jako Kanclerz poprowadził SLD od „stanu mocy” do „życia pozaparlamentarnego”. Okazuje się, że ma on chyba większe wzięcie w „strukturach” niż – było nie było – szef SLD.

* * *

Co robi Włodzimierz? Wchodzi w skórę kanclerza. Wyciera sobie gębę ponad stuletnim dorobkiem Polskiej Partii Socjalistycznej, nie mając nawet zamiaru przyłożyć do tego dorobku własnych zasług, nie mając ochoty popchnąć aktyw SLD w tę dobrą, socjalistyczną, patriotyczną stronę. Inna sprawa, że PPS pozwala mu na tę „dziką prywatyzację” i jak ten zbiorowy pelikan łyka w obecnych wyborach czwarte, piąte i dalsze miejsca na listach, co oznacza, że PPS przypina swoich wyborców do puli SLD, nie mając najmniejszych szans na jakiekolwiek polityczne beneficja.

I takich „jeleni na kajak” ma SLD kilkadziesiąt ugrupowanek-stowarzyszonek.

A mógłby Włodzimierz udowodnić, że ma spodnie na dupie, nie na łbie. Po co ściga się z liberalnymi obwiesiami na szmoncesy anty-PiS-owskie, przecież mógłby „zarządzić” spółdzielnię socjalną w każdej gminie, mógłby wszystkie sprawy związane z wykluczeniami (te nie gasną nawet pod wpływem gaśniczej Piany-Plus) przenieść na te spółdzielnie, uczynić ludzi spychanych na margines gospodarzami projektu naprawdę nowoczesnego, choć ćwiczonego od stulecia. Nie mówię o ratowaniu z topieli „czerwononosej patologii”, tylko o ludziach z biglem, wykształceniem, umiejętnościami, witalnością społecznikowską, którym nie będzie raczej dane „pod POPiS-em” doświadczyć „normalności”, na którą zasługują choćby z tego powodu, że są obywatelami i ludźmi.

Wszelkie programy „walki z bezrobociem, bezdomnością, korupcją, lichwą, wyprowadzaniem zysków za granicę” – są niewarte funta kłaków wobec – postulowanego tu – rozwiązania w postaci spółdzielni lokalnej animowanej przez wójta, burmistrza, związek zawodowy, organizacje pozarządowe, nawet parafie, itp.

Włodzimierz podążając aparatczykowskim śladem Kanclerza (ten go zresztą co dzień w mediach „dziuga” boleśnie), zagarniając rozmaite „siły stowarzyszone” w trybie eksploatacyjnym a nie partnerskim – cofa polska lewicę z powrotem do jaskiń, wdrapuje się z nią na prehistoryczne drzewa, gdzie będzie ona niczym te kosmate małpy z „walki o ogień”.

I mam przeczucie, że na to drzewo zostanie w końcu odesłany.


Jan Herman
O mnie Jan Herman

...jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (17)

Inne tematy w dziale Polityka