Krzysztof Edward Mazowski Krzysztof Edward Mazowski
1367
BLOG

"Madame" - najlepsza książka o PRL-u

Krzysztof Edward Mazowski Krzysztof Edward Mazowski Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 32
Czasem wracam do lektury "Madame" Antoniego Libery, aby uodpornić się przeciwko "tęsknocie za PRL-em", gdzie spędziłem najgorsze lata mojego życia i najlepsze lata mojej młodości...

Peerel to podobno kraj, który stworzyliśmy na obraz i podobieństwo swoje, w tym kraju mieliśmy okupację rosyjską bez Rosjan i antysemityzm bez Żydów, (tak chyba pisała kiedyś "Wyborcza"), ale to fakt, że w tym kraju kompetencje były obciążeniem, a krętactwo drogą do awansu. Jeżeli ktoś tego nie odkrył w porę to miał "kapelusz pełen deszczu"... Żadnego z tych stwierdzeń nie znajdziecie w książce Antoniego Libery pt. "Madame".

Najpierw były wątpliwości... Po co mi to! Tak naprawdę, to trudno mi było zacząć... zacząć czytać "Madame". Najpierw przekartkowałem i pomyślałem, że wspomnienia nastolatka kiedyś może sobie "zaliczę", jak nie będę miał nic innego do roboty, jak będzie bardzo padać... Książkę wziąłem do mojego wiejskiego domku i tam ją porzuciłem na jakiś czas. Jesienią pojechałem na wieś pozbierać liście, ale zaczęło padać, czego zresztą można się było spodziewać. Szwecja, październik, zimno. Usiłowałem napalić w kominku, ale dymiło. Zaniechałem więc daremnych wysiłków, kaszląc od dymu i szczękając z zimna zębami wczołgałem się pod kołdrę. Było nudno i chłodno. Popatrzyłem rozpaczliwie wokoło i zobaczyłam na półce porzuconą Madame. Zaciągnąłem więc Madame do łóżka i... zaczęło się.

Najpierw wszystko rozwija się bez większych sensacji, czytelnik nie ma większych oczekiwań. W moim wypadku chodziło raczej o okolicę. Wychowałem się na warszawskim Żoliborzu, więc chodziłem za autorem uliczkami, które starałem się rozpoznać, podobnie jak szkołę nr 1, którą mało chwalebnie ukończyłem w latach 60-tych mając rekord szkolny w ilości opuszczonych dni bez usprawiedliwienia. Karykaturalnie przeintelektualizowany bohater "Madame" na pewno nie chciałby być moim kolegą. On uciekał w inną stronę... Czy to ta sama szkoła? Żadnej pięknej Madame jednak nigdy tam nie widziałem.

Dyrektorką była mała stalinistka, o której mówiono, że w 53 roku po śmierci wielkiego językoznawcy witała wchodzących do szkoły nauczycieli kroplami "inozjemcowa", aby zapobiec ewentualnym omdleniom po usłyszeniu tak przygnębiającej wiadomości... Na pewno nie był to nikt w stylu Madame. Wicedyrektor Radecki natomiast to typowy reprezentant "dawnych dobrych czasów" – przed wojną był dyrektorem Liceum Kołłątaja, tu oczekiwał spokojnie na emeryturę mało przejmując się otoczeniem. Potem dowiedziałem się od autora, że nie chodziło mu o jakąś konkretną szkołę, a ta książkowa była zlepkiem wrażeń wyniesionych z trzech szkół żoliborskich, w tym też w pewnym stopniu jedynki. W jedynce zresztą łaciny i historii uczyła Jego mama...

Cóż, przyznam się, że czytałem tę książkę, sprowadzając wszystko do siebie i własnych wspomnień z okresu minionego, przypominałem sobie własne próby opisania tamtych lat, zrozumienia fenomenu peerelu i snułem refleksje, że to dzięki takim publikacjom jak ta Libery "ocalimy coś od zapomnienia". Ach, jak to brzmi patetycznie, co? Co tu zresztą cholera ocalać? PRL? Może lepiej dać sobie z tym spokój, po prostu zapomnieć.

Są takie momenty, kiedy zaczyna mnie ogarniać przerażenie. Udaję, że nie wiem, o co chodzi, ale ta myśl dokucza jak nieznośny komar, trudno ją odegnać. Gdzieś w podświadomości bowiem rodzi się podejrzenie, że PRL wymyśliliśmy sobie po to, aby mieć alibi, aby usprawiedliwić się przed samym sobą z tego, jacy naprawdę jesteśmy. Tylko na to nas było stać. Czy PRL jest dla Polaków naszym współczesnym dantejskim piekłem, naszym zbiorowym obowiązkiem, intelektualnym wymiarem, w którym cierpieliśmy - bo tak chcieliśmy, do którego przywykliśmy? Te myśli odżyły, kiedy czytałem książkę Libery i właściwie w tym momencie powinienem ją rzucić w kąt! "Przyzwyczajenie uśmierza ból..."

Mimo wszystko ucieczka z tego piekła była możliwa. Bohater "Madame" ucieka w świat złudzeń, mitów, marzeń, a także pozornej racjonalności działania, wiedzy, która w sumie niczego nie jest w stanie wytłumaczyć i w tamtej sytuacji jest tylko zbędnym obciążeniem, przeszkodą w osiągnięciu sukcesu. Ucieka także Madame, trochę bardziej dosłownie. Po latach spotykają się gdzieś w jakimś odrealnionym wymiarze – taki niby happy end – z prezentem od Madame w postaci pióra Mont Blanc, (tu nic nie jest przypadkowe – mówi Libera), którym bohater-narrator dopisze zakończenie, albo zacznie nowy rozdział życia.

Ciekawe, że ta książka nie kończy się na ostatniej stronie. Wylewa się jakby poza ramy, ma swój dalszy ciąg wokół nas, a może w nas samych, we mnie, w tobie, w natrętnych myślach podczas bezsennych nocy. Wiele znaków tajemnych rozszyfrujemy później, jutro, za rok, nigdy...

Zastanawiałem się, że warto może napisać recenzję dla mojej własnej gazety, którą wydawałem w Szwecji, ale potem się zreflektowałem, że książka została nagrodzona dość dawno i, że to musztarda i tak dalej. Chyba, żeby ją Szwedzi wydali? W końcu wydali i kupiłem ją dla moich dzieci. Czy zrozumieją? Moje szwedzkie dzieci, Szwedzi? 

Nie lubię zresztą pisać recenzji, pewnie dlatego, że kiedyś przez kilka lat wydalałem "z siebie" jedną na tydzień dla redakcji kulturalnej "Słowa Powszechnego". Pisałem je, starając się nie czytać wcale recenzowanych książek, żeby nie zaciemniać pierwszego wrażenia... Pomyślałem sobie, że tak jest i prościej i... uczciwiej. Siedzi taki recenzent, który jest jakimś niedoszłym poetą i zastanawia się, jak tu przyłożyć autorowi i wyjść na inteligentnego faceta w oczach czytelników. Pisałem więc dobre recenzje książek, które mi się z wyglądu okładki podobały, a jak czasem zachęciłem się własną recenzją to i książkę potem całą przeczytałem.

Podejrzewam, że to unikanie lektury recenzowanych książek było i jest nie tylko moim grzechem, czego dowodem częste zupełne niezrozumienie intencji autora, np. Libery, odczytywanie powierzchowne, bez wnikania w drugą i trzecią warstwę powieści, bez śledzenia znaków tajemnych, sprawdzania cytatów, odkrywania niezwykłego rytmu, najbardziej odczuwalnego podczas głośnej lektury... Oj, ale długie zdanie popełniłem i to wcale nie heksametrem*, takim, jaki ktoś obeznany w literaturze i okolicach odkryje na kartach powieści Libery. Dlaczego heksametr? Szwedzki tłumacz, Anders Bodegård, zadzwonił kiedyś do Mariusza Kalinowskiego, tłumacza Strindberga i zwierzył się. "Wiesz, czytam tę powieść i czytam, gdzieś po osiemdziesięciu stronach odkryłem, że tekst jest napisany... heksametrem". No właśnie, dlaczego? Pewnie podprogowy znak dla członków międzynarodówki intelektualnej.

Czemu chodząc do żoliborskiej jedynki nie przykładałem się bardziej do nauki? Może i ja bym to zauważył i zrozumiał całe przesłanie zamiast zastanawiać się, czy dubeltówka wypali w ostatnim akcie i "coś" zajdzie w końcu między bohaterem a jego... No właśnie. Co tu napisać, jakiego użyć określenia? Może coś z Freuda, może z Głowackiego, żeby tak inteligentnie wypadło? Nie wiem. Nie będę pisał recenzji. Zrobili już to inni, znajdując wszystkie dna i te podwójne, i te dosłowne, a jeżeli ich nie znaleźli to wymyślili własne, znaleźli wielkość i małość i napisali, że właśnie tak opowiedziana historia staje się mitem... ale to chyba powiedział sam Libera. Najłatwiej zacytować.

W końcu jednak jednak stało się. Aha, już o tym napisałem wyżej... Szwedzi wydali w  książkę, którą miesiąc wcześniej, z powodu zimna, przeczytałem jednym tchem i miałem "na gorąco" wiele spostrzeżeń i okrągłych myśli. Do tego Instytut Polski zaprosił Antoniego Liberę na spotkanie autorskie, na które oczywiście poszedłem, i na którym dowiedziałem się wreszcie jaką książkę przeczytałem, o co w niej chodzi i dlaczego została napisana. I dzięki za to! Na naukę nigdy nie jest za późno. Może publiczność zgromadzona na sali też się czegoś dowiedziała, np. że daktyle** nie są wyłącznie do jedzenia, zrozumiała więcej niż ja i pewnie ktoś zachęcony kupił nawet potem szwedzkie wydanie "Madame".

Coś na podsumowanie? Mógłbym teoretycznie wspomnieć o "nieznośnej lekkości" prozy Libery, napisać, że powstała pierwsza książka drugiej fali literatury rozrachunkowej z okresem minionym, książka adresowana także do młodszego pokolenia, pisana, mimo heksametru i wielowarstwowości, zrozumiałym  językiem... że po Hłasce i Tyrmandzie pojawił się nam zupełnie nowy pisarz tej klasy, będący prekursorem..., że przekład szwedzki to początek drogi do Nobla, itd. Ot takie gadanie... Wiecie, co? Przeczytajcie sobie sami "Madame" jeszcze raz, jeżeli dotąd tego nie zrobiliście, i już. "Koniec i bomba..."


Antoni Libera, "Madame", wydawnictwo Znak, Kraków 1999 Przekład szwedzki: Anders Bodegård, wydawnictwo Albert Bonniers Förlag, Stockholm 2001.

*Heksametr, w poezji starożytnej wiersz epicki złożony z sześciu stóp daktylicznych.

**Daktyl – w poezji antycznej układ sylab (stopa) złożony z sylaby długiej i dwóch krótkich, odpowiednik w poezji polskiej to stopa złożona z sylaby akcentowanej i dwóch nie akcentowanych.


ps

A teraz chyba przerwa. Wakacyjna? Może. 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura