Opowiedziana przez Mamę, opisana przez córkę.
To wyjątkowa opowieść . Powinna zapewne rozpocząć się od przedstawienia głównej bohaterki, czyli: pewnego dnia była sobie mała dziewczynka. Ale ta historia zaczyna się wcześniej – w chwili, gdy dziewczynka nie przyszła jeszcze na świat. Wtedy była sobie pewna młoda kobieta – jej przyszła matka.
Owa kobieta miała męża i troje dzieci – wszyscy urodzili się przez „cesarskie cięcie”. Właśnie przeżyła poród córeczki, która udusiła się pod sam koniec i urodziła już martwa. Straciła ją, tak samo jak pierwszego syna, w wyniku błędów lekarzy. Rok po tym wydarzeniu zaszła ponownie w ciążę. Bardzo się bała, bo wiedziała, że może umrzeć i ona, i to malutkie dziecko. Nie chciała rodzić w szpitalu, którego bała się panicznie. Tam straciła córeczkę rok wcześniej i była pewna, że jeśli tam pójdzie rodzić, to zginie. Czuła, że tam jej nie pomogą, tylko przysporzą bólu i cierpienia.
Owa kobieta była pełna wiary. Wiedziała, że jeśli Bóg postawił ją w takiej sytuacji, to on ją poprowadzi i uratuje – wraz z dzieckiem. Miała też rodzinę i wspólnotę, w której wszyscy się za nią modlili. Postanowiła, że chce rodzić w domu. Że w domu nie dodadzą jej cierpień, nie zrobią krzywdy, a jeśli umrze, to w godziwych warunkach. Szpital był dla niej jak więzienie, gorszy niż śmierć.
Takie rozwiązanie dziś nie jest popularne, a wtedy – prawie osiemnaście lat temu, u schyłku PRLu, było nielegalne. Wtedy dzieci rodziły się tylko w szpitalu. Metodą „po znajomych” kobieta ta dotarła do lekarza, o którym słyszała, że przyjmował porody w domu. Dowiedziała się, że owszem, ale tylko jego własnej żony. Ten lekarz zgodził się prowadzić jej ciążę, ale rodzić kazał w szpitalu. Kobieta zgodziła się, szczęśliwa i wdzięczna nawet za to.
Czas płynął, a ona szukała dalej w tym kierunku. Słyszała o specjaliście z Wielkiej Brytanii, który przyjmował porody w domu, ale sprowadzać go do Polski?… Za dużo zachodu, za mało pieniędzy, niemożliwe.
W końcu lekarz, który prowadził jej ciążę, zgodził się przyjąć poród w domu, pod warunkiem, że będzie przy nim wykwalifikowana położna. Kobieta szukała położnej, modliła się i czekała na to malutkie dziecko, które już bardzo kochała. Wysprzątała cały dom, nawet wiecznie zagracony strych. I dużo chodziła. Była już zmęczona, ale właściwie czuła się dobrze.
W niedzielę pojechała, wraz ze wspólnotą by spędzić dzień na modlitwie. A we wtorek zaczęła rodzić. Gdy rozpoczęła się akcja porodowa, mąż zawiózł ją do lekarza. On gdy ją zobaczył, kazał natychmiast wracać do domu. Postanowił sam przyjąć ten poród, z pomocą swej żony. Pod domem stał w pogotowiu samochód, żeby natychmiast jechać do szpitala, gdyby działo się cokolwiek groźnego.
Poród był długi i trudny, a mała – jak się później okazało – dziewczynka urodziła się bardzo, bardzo zmęczona. Żona lekarza gdy ją zobaczyła, wykrzyknęła: „Urodziła się w czepku!” Zdarza się to rzadko, że dziecko przebijając błony płodowe nie rodzi się z czystą główką, lecz ma na niej błony, co przypomina czepek. O takich dzieciach mówi się, że będą miały w życiu szczęście…
Dziewczynka urodziła się bardzo słaba, w częściowej zamartwicy, nie miała nawet sił, by płakać. Lekarz masował ją delikatnie, przywracając do życia. W końcu zaczęła kwilić i popiskiwać. Umyto ja i zawinięto w ręcznik, ponieważ kobieta nie miała sił, by mówić czy robić cokolwiek, a mąż jej nie miał pojęcia, gdzie są jeszcze nie rozpakowane ubranka. W końcu kobieta mogła odpocząć. Ułożono jej córeczkę obok niej i obie poszły spać.
Ale nie dano im odpoczywac spokojnie, bo wtedy właśnie wydarzyła się wielce zabawna rzecz... Był wtedy w domu pies – szczeniak, owczarek niemiecki. Miał już parę miesięcy i był dość duży. Ów pies był bardzo przywiązany do swej pani, lubił z nią spać. A tu nagle przez tyle czasu pani nie widział, zamknięto ja w pokoju, a psa wypędzono. Gdy tylko otwarto drzwi piesek pędem wbiegł do pokoju i wskoczył na łóżko obok swej pani, prosto na świeżo urodzone niemowlę!… Psa od razu wypędzono, a mama z córeczką mogły dalej odpoczywać bez zakłóceń. A w pamięci rodziny pozostała anegdotka.
W tym czasie starsza córka owej kobiety byłą u babci. Słyszała, jak szczęśliwy tata dzwonił do babci, mówiąc, że ma córkę. „Jak ma na imię? Bogusia”. Starsza córka się zgorszyła: „Tak brzydko?!” W końcu pogodziła się z Bogusią jako zdrobnieniem od Bogusławy, mówiąc, że to imię Bogumiła jej się nie podoba. Babcia stwierdziła, że ze względu na okoliczności urodzenia – zagrożenie życia matki i dziecka – dziewczynka powinna nazywać się tak, jak jej mama: Teresa. Ale rodzice razem wybrali imię Bogusława, pod natchnieniem Ducha Świętego: jej życie ma sławić Boga, bo tylko dzięki Jego łasce się urodziła. Imię Teresa nadano jej jako drugie.
I tak się stało, że na świat przyszła Bogusława Teresa. Choć urodziła się nielegalnie i nie chciano się jej zarejestrować z powodu braku karty ze szpitala… Jednak udało się i to zrobić, i dziewuszka żyje na świecie do dziś, prawie osiemnaście lat. To jestem ja. Mam także dwoje młodszego rodzeństwa, Jana i Marię, którzy również rodzili się w domu, z różnymi perypetiami. Lekarz, który przyjmował poród jest moim chrzestnym, a mamą chrzestną jest ciocia Agnieszka, która zupełnie niechcący zjawiła się w tym czasie w domu rodziców i była świadkiem całego zdarzenia.
Każe dziecko jest cudem. A ja jestem cudem wielkim i wielokrotnym, a moje życie jest łaską od Boga. Nie ma świętej Bogusławy, dlatego jako patrona z Chrztu rodzice wybrali dla mnie Trójcę Przenajświętszą. Mam wrażenie, że moje życie przez te lata było prowadzone – przez wyjątkowego patrona, samego Boga.
Chciałabym pod koniec życia móc powiedzieć, że wszystkie przeżyte lata były tak samo CUDOWNE, jak moje urodzenie.