Nie wiem, czy tylko mi się to zdarzało, czy też jest to powszechny objaw panien na wydaniu, ale czasami sobie próbowałam wyobrazić, jak to będzie na moim ślubie. I weselu. Mijały kolejne lata i kolejne imprezy, na których byłam gościem. Obserwowałam różne szczegóły, myśląc: "o nie, u mnie tak nie będzie", "a to bym zrobiła tak a tak", "a to nawet niezły pomysł, trzeba zapamiętać". Wydawało mi się, że właściwie większość imprezy zdążyłam obmyśleć, zaplanować i doprowadzenie tego do skutku we właściwym momencie to nie będzie jakiś problem. Ludzie nie takie rzeczy robią.
Nic bardziej mylnego.
Okazało się, po pierwsze: że moje wypracowane pomysły są strasznie drogie (fajerwerki ;), ale to marzenie z cielęcych lat, czy TEN zespół muzyczny) albo z różnych innych powodów niewykonalne. Po drugie, że bardzo wielu rzeczy nie wzięłam pod uwagę i nie przemyślałam w ogóle. Po trzecie, że organizując wszystkie konieczne rzeczy bardzo szybko dochodzi się do wniosku, iż jest tego stanowczo za dużo i niech już ktokolwiek zrobi to jakkolwiek, byleby było zrobione. Naprawdę, biorąc udział w weselu jako gość nie da się uświadomić sobie, jakie to jest gigantyczne przedsięwzięcie i że właściwie cudem się udało, bo tyle rzeczy mogło się po drodze wywalić (a nieraz faktycznie się wywaliło i trzeba było ratować), że skrajne zdenerwowanie państwa młodych oraz wyczyszczenie kieszeni ich rodziców to w sumie niewielkie skutki uboczne.
Nic dziwnego także, że ludzie zajmujący się organizacją wesel zawodowo, na zasadzie "zapłać, powiedz, co chcesz mieć, przyjdź na gotowe" biorą za to "grube hajsy". Ja to robię sama (z Narzeczonym oczywiście), korzystając z pomocy morza ludzi, jestem może w połowie przygotowań i... naprawdę mam dość...
A tu trzeba:
- zaklepać termin w kościele, załatwić formalności w kościele i urzędzie, odbyć kurs przedmałżeński
- wymyślić i dogadać świadków
- zaplanować oprawę Mszy, rodzaj pieśni, czy będzie ktoś grał na strunach serc zgromadzonych Ave Maria, który Marsz Weselny, czy rzucamy konfetti, dogadać się, kto celebruje Mszę
- zaklepać salę, która będzie miała odpowiednią pojemność (oraz szereg innych cech, a wszystko trzeba sprawdzić, o wszystko dopytać) i zespół w tym samym terminie, ustalić menu (a czasami załatwić zewnętrzny katering, jeśli sala nie jest restauracją i nie ma własnego), zamówić tort, załatwić noclegi, załatwić dekoracje sali, stoły, krzesła, obrusy, zastawę, sztućce, alkohole... Sprawdzić dokładnie, co oferuje lokal, w jakim to jest stanie, czy pasuje do koncepcji całości
- właśnie, trzeba mieć jakąś koncepcję stylu imprezy, przebiegu choć z grubsza, stylizacji, dekoracji
- stworzyć listę gości, projekt zaproszeń, wydrukować, wypisać, rozesłać, rozwieźć po rodzinie, przedstawiając miliony ciotek, kuzynów i siostrzenic to Narzeczonemu, to Narzeczonej
- przypomnieć sobie wszystkich od lat nie widzianych kuzynów, babcie, ciotki, przyjaciół rodziców, znajomych
- znaleźć i zarezerwować korzystne noclegi dla rodziny przyjeżdżającej z całej Polski, a może i z zagranicy
- rozważyć, jakie mają być piosenki oraz zabawy na weselu (ja to rozstrzygnęłam prosto: żadnych głupawych zabaw)
- zatrudnić filmowca, fotografa i innych, u nas to będzie barman i prawdopodobnie klaun albo animatorka zabaw dla dzieci. A z tym fotografem to jeszcze ustalić kwestię sesji przed, poślubnych...
- znaleźć i zakupić / zaprojektować, uszyć i zakupić suknię ślubną, do niej welon, a może wianek, a jakie pantofle, a jaki makijaż, a jaka fryzura? Facet z garniturem ma chyba mniej zachodu... ale fryzjera też musi ogarnąć, a co. A wiecie, że przyszła panna młoda musi zrobić próbne czesanie i próbny makijaż? Ja nie wiedziałam...
- ułożyć listę prezentów, która wcale nie jest wymysłem rozpieszczonych dzieci, tylko zwykle uzupełnieniem potrzeb nowopowstającego gospodarstwa i musi być przemyślana. Oraz udostępniona dopytującym się gościom
- zaprosić ustnie/telefonicznie tych, których by się chciało zobaczyć, ale nie są na tyle ważni, żeby robić dla nich zaproszenia ;) (ja na przykład jestem gotowa zaprosić na ślub cały świat)
- wybrać piosenkę na pierwszy taniec i nauczyć się do niej tańczyć...
- zacząć się powoli przeprowadzać (ostatecznie, to wiadomo - PO ŚLUBIE, ale część rzeczy można przewieźć, szczególnie że przeprowadzka jest z Gdańska do Warszawy... kawałeczek), wyposażyć mieszkanie w niezbędne sprzęty
- dzwonić i potwierdzać, kto z gości będzie, kto nie, kto chce nocleg, zapraszać następne osoby na zwalniające się miejsca na liście gości weselnych; wydrukować winietki z imionami i nazwiskami gości, rozplanować, jak posadzić gości przy stołach, żeby się ze sobą dobrze czuli oraz żeby się zmieścili w sali
- rozważyć dojazd gości na wesele (wynająć bus) oraz powrót i rozlokowanie po noclegach
- spotkać się ze wszystkimi, których się od lat nie widziało, a akurat by się chciało, wysłuchać wszystkich historii, które się przez te lata wydarzyły, opowiedzieć swoją historię pięć tysięcy razy
- a do tego jeszcze poprawiny i wcześniej wieczór kawalerski/panieński
- wymyślić, jak to wszystko zrobić, żeby wyjść z tego żywym
To niby wszystko jest oczywiste, a przecież zebrane razem zaczyna być ponad siły zwykłego człowieka. Wobec tego naprawdę zaczyna być obojętne, czy w sali będą fruwały baloniki, jaki będzie kolor serwetek, czy cioci nie zrobi się odcisk i jaki w ogóle będzie ten tort weselny. Chciałabym pójść spać i obudzić się po wszystkim... Bo dla mnie najważniejsze jest, żeby zostać Żoną tego tam mojego Jedynego. Reszta to okoliczności dla rodziny, żeby było o czym opowiadać. Musi być impreza stulecia (której na początku w ogóle nie planowałam). Mam zaklepany wymarzony zespół, więc mam gwarancję znakomitej zabawy tanecznej. Mam obiecane "moje" pieśni na Mszy Ślubnej. Mam projekt absolutnie wyjątkowej, wspaniałej sukni ślubnej, której jakoś nigdy sobie nie wymarzyłam. Chyba nigdy nie miałam dość odwagi. Mam też zaplanowaną i przyklepaną masę rzeczy, których nie wymyśliłabym, w których pomogli mi inni, a było to tak wiele osób, że budzi to we mnie szok i podziw. I niekończącą się wdzięczność. Wychodzi na to, że jak się organizuje ślub i wesele w niewiele ponad pół roku, to ludzie wokół w czynie społecznym rzucają się rozwiązywać problemy, wobec których samemu się stanęło bezradnie.
Nie wiem jeszcze, co z tego wyjdzie. Dziś już miałam koszmary na temat tego, że jakieś jedzenie na moim weselu okazało się beznadziejne. A jeszcze trzy miesiące... Bez trzech dni.
Ratunku...
;)