
"No more candy" – musiałam wczoraj zawstydzona informowaċ hordy przebierańcόw szturmujących do moich drzwi. Mimo że najrozmaitszych batonikόw i cukierkόw kupiłam obowiązkowo chyba ze 100 kilo (kwit z kasy opiewał na $46 dolarόw) i mimo, że domownicy dostali surowy przykaz, by nawet ich nie oglądaċ -- ZABRAKŁO. Już koło 8 wieczorem.
Są amerykańskie święta, ktόre lubię (Thanksgiving nie zamieniłabym na Wielkanoc z Gwiazdką razem wzięte!). Haloween zdecydowanie do nich nie należy. Wręcz przeciwnie. Co roku, im bliżej szaleństwa, tym bardziej wzdragam się na myśl o całym tym plastiku: słodyczach, kostiumach, i ogόlnym podnieceniu, ktόre jest rόwnie plastykowe, jak to pierwsze i drugie.
Duchy to juz przeszlosc -- doniosł kilka dni temu amerykanski korespondent Rzepy. W tekscie, do ktorego warto zajrzec, pisze o smutnym skomercjalizowaniu tej dziwnej imprezy.
Trudno się oprzeċ wrażeniu, że jest coś niezwykłego w amerykańskim podejściu do śmierci. W kraju, w ktόrym każdy za wszelką cenę chce byċ piękny, młody, wysportowany, mieċ proste zęby i doskonałą sylwetkę, o starości, a coż dopiero o śmierci, poważnie się nie myśli. Śmierċ owija się w śmiech i zabwę. Zamienia w żart. Maski z Wal lMartu (na Haloweenowe obchody Amerykanie maja ponoċ wydac w tym roku 5 mld dolarόw) mają ją skutecznie zakryċ, zasłoniċ, oddaliċ.
No ale coż, Dziadόw nikt tu nie zorganizuje, nie ma się co łudziċ.
Ja zaś mam czteroletnią prawie cόrkę, ktόra w tym roku Halloween była już mocno przejęta.
Robię więc dobrą minę do złej gry. Na pocieszenie, w naszym uniwersyteckim miasteczku nieopodal Nowego Jorku, duchy nie odeszly jeszcze calkiem do przeszlosci, a obchody Halloween na razie nie są tak strasznie plastikowe jak w tekscie P. Gillerta.
Uszyłyśmy z cόrką kostium. Pόki co, ochoczo przystała na wymyślonego przeze mnie czerwonego kapturka (Mam cichą nadzieję, że może jeszcze uda się όw kostium skonsumowaċ powtόrnie w przyszłym roku. Ale nie ma się co łudziċ – nie potrwa to długo i gdybym chciała byċ w miarę rozsądna, to pewnie już dziś powinnam zabraċ się za lekturę Harry Pottera...).
Rano karnie udałam się do przedszkola na przedstawienie. Oględnie mόwiąc z umiarkowanym entuzjazmem, ale w końcu impreza okazała się byċ dośċ wzruszająca. Trzylatki trochę nas postraszyły, a potem poczęstowały własnoręcznie upieczonym chlebem z dyni.
Wieczorem zaś, wyprawiwszy cόrkę na „trick or treat” z amerykańską częścią rodziny, miałam zamiar usiąśċ z filiżanką dobrej herbaty i w samotności Halloween trochę odreagowaċ przy Bachu albo Scarlattim. Nic z tego. Nasza położona w centrum miasteczka, tuż przy uniwersyteckim kampusie, ulica, określana jest mianem „Halloween headquarters”. Nie zliczyłam ile zapukało do moich drzwi straszydeł – kościotrupόw, duchόw, przyjaciόł oraz wrogόw Harry Pottera, dino- pronto-, ptero- i innych –zaurόw. Bez narażania się na oskarżenie o koloryzowanie spokojnie moge napisaċ, że co najmniej dwie setki.
Co by o całym „święcie” nie myśleċ, jest jednak coś miłego, w małych rączkach, i skrzących się oczach, ktόre spod kostiumόw – czy to domowej roboty, czy to kupionych w Wall Marcie – bez cienia namysłu sięgają do mojego kosza ze słodyczami. Czerpią pełną garścią. Śmiało, bez zahamowań. Z ufnością. Żadna śmierċ i żadne strachy jej nie mącą.
Pod koniec wieczora, troche głupio mi było odprawiaċ spόźnialskich z kwitkiem.
„Sorry guys, no more candy. Come back earlier next year!”.
PS. Jesli ktos z Czytelnikow posiada dzieci, bez trudu moze sie domyslic, o ktorej i po jakich przejsciach udalo sie spacyfikowac/ ulozyc do snu naszprycowanego cukrem Czerwonego Kapturka. Marzylam, zeby przyszedl jakis wilk... Na domiar zlego, w koszyku ze zdobycznymi kaloriami, dna na razie nie widac. Kapturek, normalnie nie nawykly do takiej ilosci cukru, znajduje sie w stanie zdecydowanie wskazujacym na spozycie... Moze jakies dobre duchy zechca mi zeslac troche kalorycznej tolerancji.....
Inne tematy w dziale Kultura