Naprawdę nie miałam najmniejszego zamiaru nic o tej Konwencji demokratόw w Denver ględziċ – wszem i wobec wiadomo, że to spektakl wyreżyserowany w każdym calu przez sztaby bezdusznych fachowcόw i że tak naprawdę nic ciekawego się tam zdarzyċ nie może.
Bo nie od tego konwencja jest.
Od dawna wiadomo było, że nawet niekonwencjonalny Obama musi podczas Konwencji poddaċ się konwencjom i zachowywaċ się oraz przemawiaċ konwencjonalnie.
Dziś, pierwszy dzień i wszystko miało byċ o rodzinie. Żeby przekonaċ tradycyjnego wyborcę, że BO to człowiek godny zaufania – porządny ojciec, mąż i brat. Nawet cόreczki ċwierkały na scenie i machały do tatusia, ktόry pojawił sie na wielkim telebeamie (bo z jakas inną rodziną oglądał spektakl w Kansas).
Włączyłam telewizor z obowiązku, by nagraċ te wszystkie nudziarstwa konwencjonalne o ktόrych pod koniec tygodnia będę musiała napisaċ (nie?)konwencjonalny tekst.
I niespodziewanie przed tele spędziłam resztę wieczoru.
Oczywiście mam świadomośċ, że strasznie się narażę wszystkim cynikom i pragmatykom, realistom i osobom posiadającym choċ krztynę zdrowego rozsądku, tym ktόrzy zachowują trzeźwośċ i nie dają zwieśċ się łatwo specom od spinu i spektakli.
Mimo tego przyznaje, ze wystąpiła wilogoċ w oczach. Nie tylko moich zresztą.
Na scenę Pepsi Center w Denver wkroczył senator Edward Kennedy.
Ma raka mόzgu. Jego dni są policzone. Nikt się go tu nie spodziewał (no w każdym razie normalni zjadacze chleba, bo oczywiscie mam świadomośċ, że organizatorzy to i owo sprytnie zawczasu ustalili).
Mialo byc tylko krotkie wprowadzenie jego siostrzenicy Caroline (corki zamordowanego JFK), a potem krotki film -- panegiryk na czesc zasluzonego senatora.
„Nic, nic nie mogło mnie powstrzymaċ mnie przed przybyciem. Przyjechałem, żeby byċ z wami, żeby zmieniċ Amerykę, przywrόciċ jej przyszłośċ, dosięgnąċ naszych ideałόw i by wybraċ Baracka Obamę na prezydenta Stanόw Zjednoczonych. Kiedy patrzę w przyszłośċ sił dodaje mi rodzina i przyjaźnie”.
Tu mozna zobaczyc, co dzialo sie w Pepsi Center.
Na scenę wchodził z trudem, kulejąc. Widaċ, że stracił już sporo włosόw. Ale mόwił pewnie i zdecydowanie, z jego twarzy biła energia.
Mόwił o amerykańskich marzeniach, o dążeniu do tego, co wydaje się niemożliwe, o swoim bracie, prezydencie Kennedym, ktόry wbrew rozsądkowi wysłał pierwszego człowieka na Księżyc.
Mόwił o zmianie pokoleniowej, o budowaniu mostόw, o likwidowaniu podziałόw, o nowej polityce. O służbie publicznej. O realizowaniu marzeń przez wszystkich.
„Dla mnie jest to czas nadziei. ... Nowej nadziei. To nadzieja mojego życia”.
To słowo na N, w obecnej kompanii używane około miliarda razy na sekundę, właściwie już powinno się zdewaluowaċ.
Ale w ustach Edwarda Kennedego, ktόremu pozostało pewnie kilka miesięcy a może nawet kilka tygodni życia, brzmiało bardzo dramatycznie. Przekonywujaco. I wzruszajaco.
„Praca zaczyna się od nowa, na nowo rodzi się nadzieja, marzenie nie umiera”.
To nie było pożegnanie.
Przyrzekł, że będzie obecny w Senacie, podczas inauguracji nowego Kongresu i prezydenta, w styczniu 2009 roku.