Recenzent JM Recenzent JM
1546
BLOG

Jackson Pollock i jego „upodobanie do płynnych powierzchni”

Recenzent JM Recenzent JM Sztuka Obserwuj temat Obserwuj notkę 60

Nadszedł czas, by w cyklu „Sztuka współczesna i nowoczesna na wesoło”, opublikować obiecany tekst o artyście, który ponoć za kołnierz nie wylewał.

Ci, którzy też kiedyś to ćwiczyli, a i osoby postronne... mające do czynienia z podobnymi przypadkami, doskonale wiedzą, że w takim stanie niesłychanie trudno jest malować obrazy.

Człowiek ciągle na kacu, boli głowa i ciężko się skupić. Na dodatek ręce drżą, właściwe utrzymanie pędzla staje się niewykonalne, zaś farba spływa strumieniami na podłogę, a gdy zdarzy się malującemu nieco lepszy dzień... to wtedy tylko kapie.

Sami powiedzcie, jak w takim stanie permanentnego „przepracowania” może się spełniać zawodowo ktoś, kto mając podobne problemy - posiada duszę artysty malarza?

Jackson Pollock świetnie sobie z tym poradził i już samo to powinno wystarczyć, by zaliczyć go w poczet mistrzów.

Spójrzcie na jego arcydzieło z 1947 roku (olej i inne materiały na płótnie) nazwane – „Pięć sążni głębokości”, które niewątpliwie przydaje blasku Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku:

image

O samym obrazie oraz jego twórcy (raczej nie tając informacji o jego uzależnieniu) autorka książki „Jak czytać sztukę?” pisze m. in. takimi słowy:

„Pollock był jednym z tych, którzy mieli umysł jak rzeka: zawsze też dawał wyraz upodobaniu do płynnych powierzchni.

"Pięć sążni głębokości" to, w zamyśle, głęboka laguna farby, morski osad, rodzaj Morza Sargasowego.

Umieszczenie na obrazie resztek zapałek, guzików, czy wsuwek do włosów podkreśla ideę świata wewnętrznego, tej głębiny pełnej pogrzebanych, niechcianych odpadów...

W 1947 roku Pollock w pełni rozwija dripping – metodę, która polegała na bezpośrednim wylewaniu farby na płótno. Malarz używał emalii przemysłowej, malował utwardzonym pędzlem, laską albo rękawem cukierniczym, pozwalał, by farba spływała i tworzyła gąszcz linii, które przecinają się nawzajem i plączą – strumień bezkształtnych kaligrafii, gdzie łączą się linie kręte i arabeski, tworząc pulsujące continuum materii.

Linie płyną i falują. Obierają zamierzony kierunek lub wydają się być dziełem przypadku, niekontrolowanego upadku. Czasem mamy gęste kałuże, czasem farba wydaje się być ciskana z siłą, czasem bryzgi są jak miękki deszcz...”

Zastanawiałem się nad tymi guzikami, resztami zapałek oraz wsuwek do włosów, które utkwiły w płótnie i jedyne, co przychodziło mi do głowy, to przekonanie, że mistrz musiał mieć w swej pracowni nielichy bałagan. Z kolei te „gęste kałuże”, farba „ciskana z siłą”, czy „bryzgi” wyraźnie przywodzą na myśl, że mistrzowi zdarzało się tworzyć w stanie wskazującym na „przepracowanie”.

A potem pomyślałem sobie – tyle rozlanej farby na podłodze, takie marnotrawstwo... i kto to wszystko sprzątał? Ale chyba niepotrzebnie się martwiłem, bo okazało się, że mistrz znalazł i na to metodę, choć może być i tak, że sam sposób wymyśliła jego sprzątaczka.

Autorka przywołanej wcześniej książki ubrała to w takie słowa:

- „Pollock malował na podłodze, rozkładał na niej płótno – chciał czuć opór szorstkiej powierzchni. Używał grubej tkaniny okrętowej, utwardzonej warstwą kleju, tak że jej ciężar nadawał stabilność i nie trzeba było jej mocować.

Praca na podłodze to decyzja o podstawowym znaczeniu: w sposób magiczny rozwiązuje mnóstwo problemów dotyczących porządku przestrzennego i symbolicznego; zanikają skojarzenia antropomorficzne – na przykład odwołanie do linii horyzontu, tak zakorzenione w sposobie patrzenia każdego malarza; zanika wszelki naturalny porządek, nawiązanie do obecności człowieka; narzuca się wizja malarstwa neutralnego, abstrakcyjnego, nieforemnego, o prymitywnych korzeniach.”

No, może tyle wystarczy, jednak chyba do każdego czytelnika już dotarło, że taki „dripping” to nie jest sztuka lekka, łatwa i przyjemna... chyba, że ktoś ponadprzeciętnie lubi się babrać w farbach. A poza tym, myślę iż nie muszę was przekonywać, że przy takiej technologii tylko część farby trafia na obraz, zaś cała reszta wylewa się poza płótno i chlapie nie tylko na podłogę, ale również na ściany.

Okazuje się, że i na to znalazł się sposób. Jak można zobaczyć na starych fotografiach – mistrz powstającym płótnem zasłaniał niemal całą podłogę, a ściany zabezpieczał obrazami już gotowymi, ale jeszcze nie sprzedanymi. Ten sprytny zabieg powodował, że marnotrawstwo farby ograniczone zostało do minimum i w zasadzie nie trzeba było czyścić podłogi, a jeśli coś chlupnęło na boki i wylądowało na ścianach... to znaczy na wiszących na nich skończonych już płótnach, to i tak nikt nie był w stanie zauważyć różnicy.

Ale, co tam – podobno ludzie po pijaku potrafią robić o wiele dziwniejsze rzeczy.

Na przykład ja, jakiś czas temu (oczywiście pozytywnie natchniony malarstwem Pollocka) stworzyłem coś takiego...

image

Aż się wystraszyłem, gdy zobaczyłem, co mi wyszło. Dlatego nadałem obrazowi roboczy tytuł „Lęki”. Oczywiście, nie jest to dripping (żona by się na taką ekstrawagancję nie zgodziła)... jeśli już, to bardziej „draping”, bo jeszcze teraz patrząc na to dzieło – lekko drapię się po głowie.

Od razu też wyjaśniam, że nie tworzyłem tego po pijaku, ale faktycznie... nie wszyscy dają temu wiarę.

PS. Obraz Pollocka przedstawiony na początku tekstu nosi tytuł „Rytm jesieni”

(olej na płótnie i technika mieszana, rozmiar 267 x 525 cm, rok powstania 1950).


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura