Wszystko zaczęło się od snu, w którym padło jedno słowo za dużo. Snu nazbyt realnego, by był prawdą. A jednak pamiętne „przyjedź” zdemolowało jej kosmos. Zaludniło jej cudny pustostan, stan pokoju minął. Sen jak jawa przemówił. I ona zapłakała.
Tamtej nocy, choć nie zmrużyła nawet oka, śniła. Twardo i sumiennie. Zatruta kilkoma procentami własnej winy, śniła o tym, który naraził się na jej miłość, potem na śmieszność, wreszcie na niewypowiedzianą jeszcze nienawiść. Po grób. Po Boże amen. Śniła powrót – nieczułą radość powitania, której nie będzie potrafił udawać. Śniła wielkie, które wciąż ucieka i którego nie sposób dogonić. Stacja – odjazd. Stacja – odjazd. Celu nie ma.
Śniła przez uśmiech, przez wyschniętą łzę, przez wzgląd na swoje dobre imię, śniła.
Jedynemu świadkowi niedoli wyznała, że to właśnie nastąpi. Że widzi to we śnie, widzi wyraźnie. Widzi i nie rozumie. Wie, że powstanie otchłań nie do wypełnienia. Jama, czeluść… I nie może nic poradzić. I jest bezsilna, wypłakana jest do dna.
Czuje pragnienie, pustkę. Obłęd.
Ma przeczucie, które za parę lat zrodzi obłęd, a ten zrodzi (o)błędne koło...
... moich słów Nasiona spadły na suchą Glebę i nie wyrosły. To moja wina. E.M.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka