neosofista neosofista
629
BLOG

Ratlerek.pl - ciąg dalszy...

neosofista neosofista Gospodarka Obserwuj notkę 6

Po ostatniej notce ukazał się na łamach portalu MamStartup.plartykuł nt. mego niezrealizowanegopomysłu. Pod nim wywiazała się dyskusją, w której aktywnie brałem udział. Niestety moja odpowiedź na jeden z postów przerasta wielkością możliwości ichniego skryptu obsługującego komentarze. Z tego powodu zamieszczam tę odpowiedź tu, na mym blogu. Zainteresowanych odsyłam do całości dyskusji jak i mej poprzedniej notki na niniejszym blogu.

Z poważaniem,

Radosław Herka

***

Post komentowany:

  • Michał Samojlik

    @Radek

    Nadal niestety twierdzę, że nie zrobiłeś wystarczająco wiele dla powstania tego serwisu. Plany, strategie, niekończące się rozmowy z dużymi graczami - to nie wystarcza. Nie można powiedzieć, że wyczerpałeś wszystkie możliwości. Startupy się dzieją naokoło Radku. Niemal każdego dnia kilkuosobowe zespoły wypuszczają nowy, lepszy lub gorszy projekt. Ale wypuszczają, próbują wejść na rynek ze środkami jakie mają.

    Mam wrażenie, że chciałbyś uderzyć od razu z wysokiego C. I jak nie masz instrumentu za 1mln zł to mówisz "ee to nie bawię się wogóle i to wasza wina!".

    Główne błędne założenie - startupów się nie zleca. Startupy się buduje własnymi siłami. Jeśli nie udaje Ci się przekonać nikogo do wspólnej produkcji to może jednak pomysł nie jest tam świetny jak się wydaje?

    Zerknij na efekty prac z ostatniego weekendu na Startup Weekend. W 54h powstało kilkanaście projektów. Bez 1 mln zł. Tylko kanapki, napoje, pasja i zaangażowanie.

Moja replika:

 

@Michał

 

Może zacznę od spostrzeżenia, które najbardziej mnie zaskoczyło a mianowicie: "Główne błędne założenie - startupów się nie zleca. Startupy się buduje własnymi siłami." Spostrzeżenie to mnie zaskoczyło w dwojaki sposób.

 

Po pierwsze dlatego, że zostało napisane przez prezesa agencji interaktywnej (sic!). Brzmi to do prawdy kuriozalnie, - a może tylko ja to tak odbieram?, - jakby sprzedawca w sklepie mówił klientowi, że to błąd kupować w jego sklepie, bo najlepiej jest zamiast kupić u niego, iść do konkurencji, albo jeszcze lepiej - tak Ty radzisz - zrobić coś samemu. I o ile jestem w stanie sobie wyobrazić takiego pracownika, który odradza zakup w sklepie swego pryncypała (na miejscu pryncypała bym go z miejsca zwolnił), o tyle taka szczerość w ustach samego właściciela (współwłaściciela) sklepu budzi wręcz niepokój! Jakto?! Sam szef, we własnej osobie, odradza zakupy w swoim sklepie? Czyżby zwariował? Zmysły postradał? A może to jakaś inna trauma skłoniła go do tego wyznania? Może właśnie teraz jest przyzwoity, szczery? A wcześniej zdzierał z nas i oferował produkty nie warte swojej ceny...?

 

Przyznasz sam, że to poniekąd niecodzienne wyznanie z Twej strony? I że może budzić wątpliwości tej natury u Twoich dotychczasowych jak i potencjalnych klientów? Ale abstrahując już od tego dysonansu jak i w ogóle słuszności lub braku słuszności rady, jaką dajesz (zgadzam się, że lepiej jest coś zrobić samemu - jeśli tylko się da), zważ po drugie, komu jej udzielasz? Jak zaznaczyłem na wstępie, nie jestem ani programistą, ani grafikiem etc. Założenie które czynisz, że to pasja sprawia, iż ktoś podejmuje się zrobienia startupu, przysiada kilka, kilkanaście godzin albo i kilkadziesiąt, pije kawę, zagryza kanapki i tworzy super portal, który odnosi sukces, to idealistyczna wizja, nader rozpropagowana w środowisku. Wizja tyleż piękna, co nieprawdziwa i co w mym przypadku ważniejsze, zupełnie nieprzystająca do mnie i mojej sytuacji. Taką radę możesz dać programiście, ale nie mnie.

 

Kanapki i napoje

 

Przede wszystkim zważ też na to, co sam próbujesz mi wskazać jako przykład: "Zerknij na efekty prac z ostatniego weekendu na Startup Weekend. W 54h powstało kilkanaście projektów. Bez 1 mln zł. Tylko kanapki, napoje, pasja i zaangażowanie." Otóż Michale, napisz mi, co rozumiesz przez "efekty" - fakt, powstało kilka projektów. Jest kilka stronek, które jako tako wyglądają i nawet coś tam oferują. No i co? To już wszystko? Powstało, wisi w sieci, więc to już jest sukces Twoim zdaniem? Coś, co można podawać za adekwatny przykład? Widzisz, z tego co i jak piszesz taki wniosek, że takie właśnie masz podejście, przebija: że kluczem do sukcesu startupu, jest programista, który gdzieś tam siedzi, wpada na genialny pomysł i go koduje i ot, ludzie się na to rzucają bez reszty. A jest to nieprawdą. To wykoślawiony obraz sytuacji - pewna fantastyczna wizja, lansowana przez media. Że jest sobie geek i nagle rodzi się kolejny Microsoft. A nawet z Microsoftem to nie tak było...

 

Tak jak napisałem, posiadanie produktu, to zaledwie pierwszy krok do sukcesu - a ten jest naprawdę jeszcze bardzo daleko! Ten produkt trzeba jeszcze sprzedać. Czyli właśnie wkraczamy do działki, którą się zajmuję i na którą Was wszystkich uczulam: marketing. Ośmielę się teraz wysunąć pewną śmiałą tezę. Każdy z sukcesów internetowych brandów, był także a może przede wszystkim sukcesem marketingowym, - wobec którego wysiłki programistyczne w to, aby kod był czytelny, spełniał standardy W3C etc. - to wszystko kwestia zaledwie techniczna. Za którą odpowiada dział produkcji - niejako fabryka i wykwalifikowany robotnik w niej. I choć jest to kwestia ważna, to nie jest najważniejsza. Nie dla klienta końcowego, który nie dostrzeże, czy strona przechodzi walidator, czy nie - bo nawet o tym nie będzie wiedział.

 

Aby to wyjaśnić, mała dygresja:

 

W gospodarce rynkowej mamy sytuację z rynkiem konsumenta. Co to znaczy? Kapitalizm jest często nazywany "gospodarką dobrobytu" - zwłaszcza w dawnym bloku wschodnim. Socjalizm to był ustrój zbudowany przez ludzi, którym nie podobało się, że gros owoców z pracy rolników, robotników etc. przejadają inne grupy (klasy) społeczne. A zatem znacjonalizowano fabryki, skolektywizowano rolnictwo etc. W efekcie powstał ustrój, w którym, przynajmniej wedle założenia, gros zysków z dzierżenia środków produkcji, zachowywał robotnik. Był to rynek producenta. To on dyktował warunki.

 

Taka gospodarka owocowała jednak pustymi pułkami w sklepie - stąd socjalizm nazywano "gospodarką niedoborów". Jeśli już coś, cokolwiek, pojawiło się w sklepie, natychmiast było wykupywane na pniu. Nie ważne było, jak się nazywa, czy jest reklamowane, jakie ma opakowanie - nic tych rzeczy. Ważne, że było a że potrzebne było wszystko, to się kupowało nawet niepotrzebne rzeczy – z zamiarem wymiany na potrzebne dobra. A zatem wracając do gospodarki dobrobytu: w niej panuje sytuacja odwrotna. Problemem nie jest niedobór produktów, - nawet najlepszej jakości, - tych jest pełno. W niej problemem jest to, aby w sytuacji wolnej (przynajmniej teoretycznie) konkurencji, sprzedać, to, co się naprodukowało. Bo kto nie sprzeda, a naprodukuje, ten stracił - towar się zepsuje i trzeba wyrzucić.

 

Kończąc dygresję, ale kontynuując w tym duchu:

 

Nawet jeśli to "robotnik" tj. programista odniósł sukces, bo to on sprzedał swój produkt, to w internecie więcej jest przypadków, "robotników", którzy nie umieli sprzedać swoich produktów. O nich startupowe legendy niestety nie wspominają. Obawiam się, że gros z tych projektów, do których mnie odsyłasz, jako przykładu obrazującego Twoją tezę, będzie idealnych do zobrazowania mojej tezy: że nawet jeśli są one w jakiś tam sposób "fajne", nie odniosą sukcesu, albowiem choć dział produkcji się spisał, że nawet bardzo szybko wypuścił coś na rynek (jak widzisz, takich pomysłów można na pęczki, w czasie jednego weekendu, przy kanapkach i napojach naprodukować od ch… i ciut ciut), to zawiedzie sprzedaż (tj. marketing – tj. skończą one zapewne tak, jak miliony ich poprzedników naprodukowanych w podobnych warunkach). A zatem: nie chwal dnia, przed zachodem słońca Michale.

 

W internecie tak się rzeczywiście (jeszcze) da - że to programista robi produkt i go sprzedaje z zyskiem, ale ta dzicz początków Internetu, kiedy on był jeszcze robiony przez geeków i dla geeków bezpowrotnie minęła. Internet "normalnieje" - tzn. nie tylko, że jest robiony dla ogółu społeczeństwa, ale też, że w coraz większym stopniu zaczynają nim kierować mechanizmy ogólne, rządzące całym światem. I powoli nie do powtórzenia stają się dawne sukcesy, – choć i tak próg wejścia w Internecie jest nadal najniższy i relatywnie najłatwiej odnieść sukces w sieci. Przed internetem jednak to Henry Ford przede wszystkim, a nie jego robotnicy, zarabiał na swej fabryce, bo też i on, nie będąc wcale pierwszym producentem aut, zrobił świetny marketing swoim produktom - taśma montażowa i adaptacja pomysłów Taylora w zakresie zarządzania też oczywiście miały znaczenie, ale rolę odegrała po pierwsze cena (dobre zarządzanie pozwoliło ją obniżyć) a po drugie dobra prasa i ekscentryczność Forda, które skupiły na nim i jego produktach uwagę mediów (reklama). A przecież Ford nie był pierwszym producentem aut, nawet nie pierwszym w USA!

 

Nawiązując jeszcze do Taylora: przecież wszystkie systemy premiowania i wynagradzania programistów jak i szerzej, organizowania im pracy, we wszystkich dużych firmach, to czysty tayloryzm! Proszę Cię poczytaj o tayloryźmie i oraz teoriach zarządzania i porównaj rady tam przedstawione z sytuacją w jakiej pracują np. Twoi koledzy programiści po rożnych korporacjach: nawet jeśli dużo zarabiają, ba! Nawet te 50zł na godzinę pracy, to przecież pracują w warunkach mniej więcej "przy taśmie" - opisanych i określonych przez Taylora. A on je stworzył właśnie do zarządzania "robotnikami" ;) I to się sprawdza...

 

Do czego zmierzam?

 

Że mit programisty - twórcy startupu odnoszącego sukces, jest nie do końca prawdziwy. Weźmy na początek przykład sprzed ery internetu, ale pokrewny - z branży IT.

 

Bill Gates i jego Microsoft.

 

Jak odniósł on sukces? Zapoczątkował go system operacyjny MS DOS, który Bill Gates sprzedał z zyskiem. Czy go zaprogramował? Nie! Kupił za kilka tysięcy USD od pewnego "robotnika" - który może i miał fajny pomysł, ale co z tego? ;))) Dobry Bóg obdarzył programistę talentem do programowania, ale poskąpił mu talentu "szachrajstwa" i zdolności spekulacyjnych. Tymi zaś obdarzył młodego studenta Wilusia Gatesa, który nieudolnie próbował swych sił w programowaniu, - no ale co tu zrobić: przecież nawet Salomon z pustego w próżne nie przeleje! Na szczęście był on na tyle mądry, że to zrozumiał zawczasu iż sukcesu w programowaniu to on nie odniesie. Ale że chciał odnieść sukces a dzięki swej pasji poznał trochę branżę, bez trudu rozpoznał kogoś, kto umiał coś zrobić lepiej od niego. Na szczęście był na tyle uczciwy, że mu tego nie ukradł, a kupił - za śmieszna kwotę, na jaką ów robotnik wycenił swe dzieło, ale jednak kupił. A potem sprzedał - on umiał sprzedać! Tak zrodził się Microsoft. Dziś to fabryka z wieloma robotnikami a sukces swój zawdzięcza nie tyle owocom ich pracy, co umiejętności ich sprzedania.

 

Przykład drugi Skype

 

Facet pojechał do Estonii, gdzie było dużo dobrych, wykwalifikowanych robotników, pracujących po wschodnioeuropejskich stawkach. Zatrudnił kilkunastu z nich, postawił fabryczkę, zlecił produkcję czegoś, co konceptualnie sobie zwizualizował a potem, kiedy mu fabryczka zrobiła produkt, wykorzystał marketing i swoje dotychczasowe doświadczenia zw. ze swym nie do końca legalnym (piractwo) poprzednim produktem – to go wiele nauczyło, bynajmniej nie w zakresie produkowania. Ot! Tajemnica sukcesu skype - facet wiedział co robi, choć sam nie umiał tego zrobić. Miał za to fundusze, aby zlecić produkcję tego, co już na rynku zaczęło egzystować (skype też nie był pierwszy), choć jeszcze nie w tak globalnej postaci. On wiedział po prostu, jak to "rozpędzić"! No i ostatecznie za ile sprzedał Skype'a? Coś koło dwa i pół miliarda USD? Ebay w każdym razie wtedy przepłacił – tak się mówiło.

 

Kolejny przykład, facebook

 

Tu pewnie myślisz Michale, że to akurat sukces geeka? Że to programista-robotnik wymyślił superpomysł i tak zrodził się ten startup. Że był innowacyjny etc.? U r wrong My Pal. Było sobie trio spryciarzy, którzy wymyślili kampanię marketingową produktu: ekskluzywnego portalu dla studentów Harvarda. Mieli pomysł: na produkt i jak go sprzedać (jak dotrzeć do klienta), ale kurna, nie mieli produktu. Co zatem zrobili? Zatrudnili geeka. Geek jednak był bardziej cwany od nich: nie tylko umiał wklepywać kod w klawiaturę, ale jeszcze dostrzegł sedno ich pomysłu i postanowił nie być zwykłym robotnikiem. Powiedział sprytnemu trio, że przyjmuje zlecenie, (aby nie najęli kogoś zamiast niego i aby w ten sposób spowolnić działania ich zespołu) a sam zaczął programować dla siebie. Potem już znamy tę historię wszyscy. Ostatecznie tamci wytoczyli mu jakiś proces i coś musiał im niby zapłacić, ale co z tego? To były grosze wobec skali sukcesu, jaki odniósł z ich pomysłem. Ich pomysłem czysto marketingowym dodajmy... Pomysłem wykorzystania kilku prostych mechanizmów psychologicznych, którym ulegają ludzie: po pierwsze, aby sprzedać im portal (dotarcie do grupy docelowej poprzez wytworzenie poczucia ekskluzywności) i po drugie, na sam pomysł portalu (owczy pęd i zachowania stadne ludzi - socjobiologia).

 

Dla równowagi

 

Oczywiście są też kontrprzykłady, że byli też tacy programiści, którzy skonsumowali swoje pomysły. Stworzyli coś, w co w odpowiednim momencie wszedł inwestor i właśnie tenże inwestor zainwestował przede wszystkim w marketing i sprzedaż, – bo oni sami tego nie umieli zrobić/nie było ich na to stać To był zazwyczaj główny wkład inwestora w dane przedsięwzięcie – pieniądze przede wszystkim na marketing produktu oraz w drugiej kolejności, na pracowników, do czasu, aż marketing przyniesie efekty i inwestycja zacznie się zwracać.

 

Takim obrazowym przykładem „sukcesu” z polskiego podwórka jest Łukasz Foltyn i gadu-gadu. Facet wymyślił komunikator, zaprogramował go i postanowił sprzedać. Miał farta, bo firma, która chciała kupić pomysł, potrzebowała też pracownika/programisty i w ten sposób zostawiła mu 20% udziałów, (gdyby nie to, facet nie miałby dziś 20 milionów złociszy a tych kilkanaście/kilkadziesiąt tysięcy, które dostał za gadu-gadu przejadłby w pół roku). Marketingowcy firmy wymyślili nazwę komunikatora (ważny pierwszy krok w kreacji brandu) i zaczęli jego sprzedaż a geek przychodził sobie do firmy, parzył gorący kubek i „stukał swym młotkiem w tej fabryce” – czyt. klepał kod w klawiaturę i nadzorował komunikator od strony technicznej. I tak to się udało! Dzięki marketingowi i kasie.

 

No i jest też oczywiście w polskim internecie „Wielki Ragni” i jego fotka, ale to wyjątek. To po pierwsze nietypowy geek - może i programista, ale studiował nie informatykę, a marketing i zarządzanie. No i po drugie startował fotkę w czasach, w których może polski Internet nie był już pustynią, ale z pewnością nie był też blokowiskiem. Niech ktoś dziś spróbuje tak od zera zrobić coś podobnego – nawet znając się na programowaniu. Powodzenia życzę. Sam Ragni, mimo, ze dziś ma hajs (chwali się 4 mln zysku rocznie), poza fotką nie ma już w folio nic nowego, równie wielkiego. Sorry – taka prawda!

 

Że co? Że nasza-klasa? Że sukces geeka? Kurczę, pamiętam start tego portalu… I pamiętam sztambucha (ostatnio u Ragniego się nawet jego twórca żalił w lookr.tv – polecam). Pamiętam też zawodzenie panów Kurasińskiego, Marczaka, Jagodzińskiego i wreszcie samego Ragniego na ten portal. Jak to się wieszały jego serwery etc. I co? Niech ktoś mi wytłumaczy, jak ten objeżdżany od góry do dołu przez „opiniotwórcze gremia” geeków (ciekawi to greccy nota bene – ci ww. Pyt. ilu z nich to programiści?:>), „syf” (to jedno z najdelikatniejszych określeń, jakich używali wszelacy cenzorzy – nie tyle ww., ale też programiści, graficy etc. na różnych forach), odniósł swój sukces? Jak stronka, która się wieszała, nie przechodziła przez żaden walidator i często była niedostępna (serwery padały) mogła się aż tak sprzedać? Wie ktoś? Ja wiem – ba, nawet to wyjaśniłem… Jak ktoś szuka, to znajdzie.

 

Konkluzja

 

A zatem zastanówmy się, 1) czy nie zrobiłem wszystkiego? 2) Czy chciałem uderzyć od razu w wysokie c i czy 3) wobec braku zainteresowania współpracą ze mną określonych inwestorów, zwinąłem zabawki i 4) na kogokolwiek się obraziłem?

 

Ad 1)

 

A co miałem zrobić Twoim zdaniem? Radośnie postawić stronkę w sieci i się cieszyć – vide Twe przykłady z StartupWeeknd? Chyba już Ci tu wyjaśniłem, że byle stronkę postawić, to nie jest problem (nawet wtedy można było byle co postawić na wordpresie). Tylko co potem?

 

W sklepie na półce masz w bród produktów. Internet zastępuje półkę w sklepie, więc nie trzeba się tyle namęczyć, i takich kosztów ponieść, aby znaleźć się na tej półce, ale nadal problemem Michale jest jak sprzedać produkt, który już jest na tej półce? I tego nawet w sieci nie przeskoczysz. Musisz jakoś poinformować klientów, że jesteś i skłonić ich do kupna/oglądania. Przesunąć produkt z magazynu sklepu (zad…pia Internetu) na reprezentatywną półkę tuż przy kasie (top 10 megapanelu).

 

Czy temu służyć może SEO/SEM? Tak. To też marketing! Ale pisałem Ci już i chyba nie doczytałeś, że ja wywindowałem domenę na wysoki PR w google – ale komuś to przeszkadzało i z palca, z dnia na dzień, wyciął wszystkie linki do ratlerek.pl w wyszukiwarce – wpisz sobie „link:ratlerek.pl” i sam zobacz. Gdzieś na GL, w tych moich topikach znajdziesz też czyjegoś posta z zapytaniem, dlaczego mam tak wysoki PageRank. W kilka dni potem już nie miałem... Ta metoda więc odpadła. Zresztą SEO/SEM, choć relatywnie tani, to nie wszystko w kwestii marketingu a i aby w ogóle zabierać się za marketing produktu, trzeba go mieć – tj. produkt.

 

Produkt, to nie tylko stronka, (CMS i grafika do niego dolepiona), to też kontent. Ja nie jestem ani programistą ani grafikiem. Wiem też, że kiepski ze mnie autor krótkich tekstów. Czym zatem, zakładając, ze ratlerek.pl powstałby na wordpresie, miałbym zachęcać czytelników do jego odwiedzania? Tekstami? Swoimi? O d… lub cy…ach Maryni? Hm… Może rzeczywiście powinienem był spróbować – o tym jeszcze nie pisałem. Wiesz, tylko ruszając taki startup pod swoją firmą (o tym też już pisałem), dobrze bym na tym nie wyszedł. Bo zwłaszcza na początku, aby zaistnieć, musiałby iść po bandzie a to naraża na ekstra koszta.

 

Starując z buta bez rezerwy na prawnika i odpowiadając całością swego majątku szybko bym się pożegnał z tym biznesem – konkurencja chociażby mogłaby mi pięknie świnie podłożyć (czemu nie? Ja bym im to zrobił i nawet wiedziałem jak to zrobić – część kampanii 3K). Poza tym analizowałem sytuację blogerów na polskim rynku i tego jak cienko przędą, jeśli chodzi o zyskowność tych ich blogów. Wówczas nie wiem, czy istniał jakikolwiek bloger, który mógł się utrzymać z takiej swej pisaniny. A przecież jeść coś trzeba!

 

A zatem zakładamy, że na początku przynajmniej, pracowałbym gdzieś na etacie i dorywczo pisał bloga. To błąd: po pierwsze swojemu dziecku (strupowi) trzeba poświęcić 24h pracy/dobę a nie 15minut dziennie. Po drugie, idąc do pracy aby zarobić na papu liczmy, że pracuję po 8h dziennie. Przykładowo od 8 a kończę po 16. Po takim maratonie (pisze po sobie przynajmniej) człowiek jest już tak wyzuty, że nie ma sił nawet zgapić filmu a Ty jeszcze wymagasz ode mnie aktywności intelektualnej nad kontentem bloga – kurna, ale ja przecież harując na papu swoją błyskotliwość zostawiłem już 6h temu, ok. 13 w eterze słuchawki, zapieprzając w takim, czy innym callcenter (wolę już słuchawki, jak popylać z buta po mieście).

 

Wreszcie, nawet na zachodzie blogi plotkarskie to nie jest coś, co łatwo sprzedać. Jest wielki TMZ, – który blogiem nie jest, i potem długo, długo nic. Najbardziej znany blog plotkarski to blog Perez Hilton – obskurnego geja, który a) wykorzystał zabawne skojarzenie (coś, co ja chciałem wykorzystać), w swym pseudonimie/nazwie bloga do celebrytki Paris Hilton, b) ten blog bardziej niźli o gwiazdach był o tym homosexualiście – bazował na stereotypie homosexualisty/cenzora. Wiadomo:geje - najlepsze psiapsiółki kobiet, – najwięksi znawcy mody etc. A najśmieszniejsze było to, że to chodzące i piszące blog szyderstwo, robiło to na serio/wierzyło w to – i to ludzie kupowali. Właśnie jako kuriozum. Tym się on wyróżnił. Nie wiem, czy ja potrafiłbym się aż tak zredukować…:| W kazdym razie w Polsce jest jeden taki, co próbuje/próbował: bloger "Arania" vel AraniaWariat - miał i ma bloga na pingerze i wszedzie sobie cyka focie z celebrytami. Jakoś nie widzę w nim milionera - ajuż na pewno zysków w tej jego błazenadzie.

 

Ech… Pisząc, że nie zrobiłem wszystkiego, napisz, co Twoim zdaniem powinienem był zrobić. Ok.?;) Co Ty bys zrobił na moim miejscu (zakładajac, że jesteś mną: nie umiesz programować etc.).

 

Ad2)

 

Tak, chciałem od razu zrobić gotowy produkt i go sprzedać. Przecież od samego początku piszę i pisałem, że mój pomysł, to brand i sposób jak go wykreować/sprzedać: Kampania 3K. Nie zrobię kampanie marketingowej niczego, bez a) produktu, b) pieniędzy. Czy to jest wysokie C? Hm…

 

Ad3)

 

Tak. Nie mając miedzi, na d… się siedzi – i nie popiskuje. Zatem tak, zniknąłem z sieci wraz ze swym pomysłem na biznes o nazwie ratlerek.pl Przynajmniej do tej pory się z nim nie afiszowałem od 2009r.

 

Ad4)

 

Nie, nie obraziłem się na nikogo. Natomiast czy jestem rozczarowany? Tak… niewątpliwie tak.

 

 

Dobra, to chyba koniec, bo jak widzę, to zajęło mi to już 5 stron. W międzyczasie przeniosłem się z Waszego zainstalowanego apletu komentarzy do worda, bo literki przestały mi się wstukiwać – chyba przekroczyłem limit tekstu. Spróbuję to dodać – jeśli się nie uda, wkleję na bloga.  

 

Pozdrawiam,

 

Radosław Herka

 

 

neosofista
O mnie neosofista

Homo homini lupus est

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (6)

Inne tematy w dziale Gospodarka