nickto nickto
236
BLOG

Ateista w słoiku

nickto nickto Polityka Obserwuj notkę 5
Słoiki będą na końcu kolejki liter – uprasza się o cierpliwość.

Ateista to ma dopiero ciężko. Musi zmagać się ze zmaganiami tak jak wszyscy muszą, a dodatkowo musi wszystko uzasadnić. Jak to się mówi ciężar dowodu, wszelkiego dowodu, jest po jego stronie. Nie może przecież niczego przerzucić na Boga. Może przestać myśleć w ogóle, ale nie zgadza się to z jego powołaniem do życia zgodnego z osiągnięciami nauki, naukowość to jego credo. Człowiek jest istotą myślącą i nie ma rady: czasem musi myśleć. Tymczasem życie człowieka wymaga nie lada zręczności – można je porównać do balansowania na desce podpartej tylko w jednym punkcie, który nazywa się TERAZ. Każdemu, ateiście i nieateiście, najwygodniej jest przebywać w pobliżu tego punktu, każde zaś oddalenie się w kierunku KIEDYŚ, czyli ku końcowi tej deski, niezależnie od tego czy jest to KIEDYŚ dodatnie czy ujemne, powoduje zawsze niebezpieczne przechylenie się świata. Człowiek wierzący wierzy, że u obu krańców deski czuwa Bóg, wierzy też, że nawet jeżeli czasami jego świat się „kolebie” to Bóg pomoże mu złapać równowagę, jeżeli tylko zechce z Bogiem współpracować – jeżeli nie zechce, to musi się „wykopyrtnąć”, nawet Bóg nie ma sposobu na niechcących, czyli na brak dobrej woli.

Wszyscy mamy świadomość owego KIEDYŚ, „ujemnego i dodatniego”, początku i końca. Owa zaś ŚWIADOMOŚĆ to jest właśnie to co burzy ludzkie samopoczucie, zakłóca nawet najbardziej wakacyjny nastrój. Świadomość to produkt uboczny myślenia, którego człowiek nie zdoła całkowicie się pozbyć, choćby nawet próbował utopić się w bezmyślności. Myślenie zaś, choć niezdefiniowane, ma w sobie element łączenia TERAZ z KIEDYŚ, w myśleniu zawsze jest element wychylenia się, ku któremuś końcowi deski (kiedyś o tym pisałem: https://www.salon24.pl/u/nickto/1110120,religia-glupcy-czy-czlowiek-musi-wierzyc – dodatek pod koniec tekstu). Ku końcowi, ale faktycznie nie do końca – dla nas zmuszonych do przebywania w pobliżu punktu podparcia, jej końce to coś jak + i - nieskończoność, czyli „punkty” z definicji nieosiągalne. Ta ich nieosiąglność nie przeszkadza im jednak w tym, aby być konkretnymi i kluczowymi punktami ludzkiego losu, których nie da się na dodatek zignorować – chyba że za cenę pozbycia się myślenia, czyli zredukowania swojego człowieczeństwa do zwierzęcości, czego jednak nie da się zrealizować, choćby ktoś miauczał i szczekał nieustannie.

Świadomość TERAZ i KIEDYŚ, reguł które nimi rządzą, swojej od nich zależności, zależności wzajemnej poszczególnych elementów rzeczywistości określana bywa terminem ŚWIATOPOGLĄD. Człowiek nie może żyć na tym świecie bez jakiegoś światopoglądu. Każdy człowiek, ateista też. Mnie samemu światopogląd ateistyczny szczęśliwie jest całkowicie obcy. Nie znam się na nim, więc się wypowiem. Może komuś w czymś pomogę? Ateistyczny światopogląd, na oko nawet atrakcyjny, to dziś jednak ciężki kawałek logiki do przełknięcia. Złote czasy dla niego już przeminęły - z chwilą zatonięcia Titanica, wybuchu I wojny, jak kto woli, czyli w chwili gdy definitywnie zakończył się wiek XIX. Wiek XIX to była złota era, wielki tryumf człowieka, któremu, dzięki wspaniałym wynalazkom, Bóg przestawał być potrzebny. Wystarczy wymienić silnik parowy, dzięki któremu mknęły pociągi a statki mogły płynąć przy bezwietrznej pogodzie – była to rzecz niesłychana, która nie miała precedensu w historii. Jeszcze zaledwie kilka podobnych wynalazków dzieliło człowieka od ostatecznego tryumfu, rozgrzane ludzkie rozumy dokonywały cudów, a Bóg drzemał (proszę samodzielnie oddzielić prawdę od sarkazmu).

Światopogląd to pojęcie dość szerokie, jednak główny „składnik” światopoglądu powinien składnie odpowiedzieć na pytanie: skąd przychodzę, dlaczego żyję i dokąd idę. Tutaj wiek XIX był również złotą erą (uwaga na sarkazm) potęgi ludzkiego rozumu. Jak ten potężny ludzki umysł widział pochodzenie życia na ziemi? Otóż bardzo elegancko. Od czasów Arystotelesa wiedziano, że proste formy życia powstają same, wystarczy im trochę materii o odpowiednim składzie chemicznym. Od wieków obserwowano bowiem robale rozwijające się w zepsutym mięsie, choć wcześniej ich tam nie było, nie mogły się zatem rozmnożyć. Jeszcze mocniejszego dowodu dostarczyła potęga ludzkiego rozumu, dając obserwatorowi mikroskop, dzięki któremu można było dostrzec mikroorganizmy w (prawie) czystej przedtem wodzie – powstały same z drobnych zanieczyszczeń wody. Było więc wiadomo, że w odpowiednich warunkach to materia ma moc tworzenia życia, przynajmniej prostych jego form (pytaniem skąd owa moc się wzięła nikt sobie głowy nie zaprzątał). No dobrze, ale skąd się wzięły pierwsze egzemplarze życia bardziej złożonego – od bakterii do człowieka wszak droga daleka? Pytanie było trudne i odpowiedź nie łatwiejsza, ale na szczęście pojawił się człowiek z wielkim rozumem, Darwin się nazywał. Opracował teorię (hipotezę) ewolucji, wnioski były tak nęcące, że do dziś uznaje się je za udowodnione i każdego kto wskazuje na luki teorii uznaje się za głupca i niebezpiecznego oszołoma czyhającego na „potęgę ludzkiego umysłu”. Co znamienne, główna idea teorii ewolucji ma wiele wspólnego z teorią samorództwa: tak jak w teorii samorództwa życie powstaje „samo” z chemicznej zupy, czyli wyłania się wprost z chaosu, tak w teorii ewolucji formy życia przekształcają się w wyniku przypadkowych mutacji, a nie przekształceń nabytych. Moc stwórcza, jeżeli ją tak nazwiemy, w obu przypadkach przynależała do chaosu - życie powstawało i rozwijało się z niczego i zupełnie przypadkowo, dokładniej z materii nieożywionej i w wyniku „niewidzialnej ręki doboru naturalnego”, która była od zawsze. Bardzo proszę o uwagę i wyrozumiałość – nie bardzo potrafię uniknąć sarkazmu przy omawianiu tego tematu.

Było więc BARDZO DOBRZE, parafrazując Księgę Rodzaju – umysł ludzki potrafił „wszystko” wyjaśnić, zatem, w dalszej perspektywie, również wszystko stworzyć. Wszystko, chociaż niezupełnie z niczego, potrzebował trochę materii, ale tej miał pod dostatkiem. No i komu to przeszkadzało?

Namieszał, jak zwykle katolik – Ludwik Pasteur: za pomocą prostego doświadczenia udowodnił, że teoria samorództwa jest fałszywa. Użył w tym celu dość zwyczajnej laboratoryjnej kolby. Nikt, do tej pory, nie zdołał obalić wyników jego doświadczenia – moja żona próbuje dość często, nie wiem tylko obalić czy potwierdzić, nazywa te eksperymenty pasteryzacją. Ja sam nie sądzę aby coś nowego wniosła do tej sprawy – żona nie przestrzega naukowych procedur (do każdego przepisu dosypuje przynajmniej łyżeczką własnej inwencji), przede wszystkim nie używa kolb z powyginaną szyjką, ale zwykłych słoików z wieczkiem.

Nie wiem dokładnie jaka była chronologia działań Pasteura i Darwina, ale ostatecznie zostali wyznawcy światopoglądu ateistycznego jak pewien wytwórca nagrobków z angielskim. Aby jakoś się ratować przesunęli teorię samorództwa w miejsce gdzie nie sięgają łapska Ludwika Pasteura, ani nawet ręce mojej żony: gdzieś dawno, dawno, gdy nie było ludzi na świecie – wtedy tak, wtedy samorództwo jednorazowo zadziałało. Ale tego nikt nie widział, nawet pewna przenikliwa doktórka, sięgająca gdzie wzrok nie sięga, z zawodu wykonywanego premierka. Siedzi więc sobie nasz biedny ateista ze swoim staroświeckim materialistycznym światopoglądem wprost z epoki pary i żelaza, jak przetwór zakręcony w słoiku na zimę, drżąc aby jakiś nowy Ludwik Pasteur nie zaatakował skutecznie teorii ewolucji – byłaby to już klapa całkowita, jeżeli nie koniec świata, na pewno koniec naukowego światopoglądu. Nie jest ten ateista w komfortowej sytuacji, oj nie jest, zwłaszcza że spotyka się przeróżne metody otwierania słoików, czasami dość brutalne. Moja synowa na przykład, gdy akurat nie ma mojego syna w zasięgu ręki, wali wieczkiem słoika w podłogę.

--------

Ceterum censeo Carthaginem delendam esse

vel

Naród, który zabija własne dzieci skazany jest na zagładę

--------

Wyjaśnienie do stopki.

Od początku mojej pisaniny używam tego łacińskiego cytatu z zamierzchłych dziejów naszej cywilizacji, później dodałem adekwatne tłumaczenie (czyj oryginał i tłumaczenie łatwo sprawdzić). Teraz dodam jeszcze swoje wyjaśnienie.

Skąd tutaj Kartagina? Otóż Kartagina była ostatnim dużym organizmem państwowym z tej strony Atlantyku, który duchowych podstaw swojego istnienia upatrywał w publicznym składaniu ofiar z dzieci (aborcji jeszcze nie wynaleziono). Rzym, zanim stał się na długi czas niepokonany, widział swoje "być albo nie być" w całkowitym zniszczeniu Kartaginy, aż do gołej ziemi posypanej solą. Tak też się stało - 90% Kartagińczyków zabito, reszta "uratowała się" jako towar na targu niewolników.

Jak Ci się zdaje drogi czytelniku: jesteś Rzymianinem, czy Kartagińczykiem? A może Twoje istnienie nie potrzebuje duchowych podstaw?

nickto
O mnie nickto

Jestem pszczelarzem (coraz bardziej).

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka