Trochę niespiesznie, ale jednak trwają moje całkowicie niedemokratyczne wybory święta demokracji. Każdy może jednak do nich dołączyć całkowicie demokratycznie. Zanim zapadnie werdykt ostateczny dołącz i Ty - dowód osobisty nie jest potrzebny. Ja sam, póki co, publikuję dokument wstępny, który ma być przyczynkiem do uporządkowania pojęć, aby wszyscy mogli wejść na pole udeptane jednakowo i demokratycznie.
Przypominam, że w moim, drugim już, serialu o demokracji, postanowiłem zająć się wyborem terminu „święta demokracji”, czyli poszukaniem w historii dnia największego jej tryumfu, to jest zadania „wrogom demokracji” najsroższego ciosu. Mój typ podam w którymś z następnych odcinków, teraz zaś zachęcam innych typów do podzielenia się własnymi przemyśleniami i wytypowania właściwej daty – sprawa jest poważna, tylu dziś wrogów ma demokracja, że należy dać im odpór wszelkimi możliwymi sposobami, a doskonałym sposobem byłoby huczne coroczne świętowanie niegdysiejszych jej przewag.
Na razie zaś trzeba mi wyrazić mój podstawowy pogląd na temat demokracji, czyli odpowiedzieć na pytanie czym się różni demokracja od niedemokracji? W tej to kwestii mamy do czynienia z wielością poglądów, mimo tego, że dość powszechnie uznaje się demokracje jako „świętość nie do ruszenia”. Przykładowo, głupio by myślał dzisiejszy demokrata, że demokrację poznaje się po sposobie wyłaniania elit władzy: czyli że gdy wybieramy swoją władzę poprzez głosowanie, to mamy do czynienia z demokracją. W dzisiejszej demokracji może być tak, i coraz częściej się to zdarza, że możemy w niepodważalnym demokratycznym głosowaniu wybrać sobie władze bardzo niedemokratyczne. To może być to! To jest coś, o czym nie śnili Grecy, to jest nasze oryginalne osiągnięcie, jakaś demokracja nowego, jeszcze niezdefiniowanego typu. Demokracja na miarę naszych potrzeb i możliwości. A nie jest to nasze ostatnie słowo, demokracja ciągle się rozwija. Władza, każda władza, to jednak sprawa poważna i żadna władza nie lubi podśmiewajek na temat swojego pochodzenia. Pytanie o pochodzenie władzy składa się z dwóch elementów: po pierwsze skąd (z jakiego środowiska, przykładowo spośród wszystkich urodzonych w USA) pochodzi elita władzy, po drugie, kto i w jaki sposób zdecydował, że ta elita to jest właśnie ten człowiek, czy ten zespół. Pytanie „skąd” bywa czasem „wyklęte” jako niby to „szufladkujące” ludzi – pamiętamy przecież niedawne oburzenia na ujawnienie faktu żydowskiego pochodzenia Geremka czy Borowskiego. Tymczasem owo wyklęcie bywało zawsze wybiórcze i dotyczyło tylko niektórych „pochodzeń” – przykładowo ja sam otrzymałem kiedyś dodatkowe punkty dodatnie(!) w procesie rekrutacji na studia wyższe za pochodzenie chłopskie, chociaż wcale takich punktów nie potrzebowałem.
Analiza niedemokracji w demokracji, lub odwrotnie, godna jest jednak jakiegoś naukowego warsztatu – kudy tam zwykłemu blogerowi, choć ze słusznym niegdyś, a dziś uznawanym za żenujące pochodzeniem, wkraczać na tak wyrafinowanie grząski teren. Dlatego ja, skromny bloger, całkowicie poważnie, bez zasłaniania się podśmiewajkami, proponuję istotę „demokracji prawdziwej” pokazać na przykładach, bez silenia się na uogólnienia i naukowe chrząkania. Spróbuję wybrać przypadki niebanalne i przemawiające do wyobraźni – na podstawie zwykłych rutynowych dziejów władzy łatwo wyciągnąć banalne wnioski, przykładowo uznać, że skoro w Polsce króla wybierano (chociaż dla czynnego prawa wymagano cenzusu pochodzenia, a dla biernego jeszcze bardziej), to miała ona ustój demokratyczny, a nie monarchiczny.
Przykład „wyborów” niedemokratycznych.
Taki przykład najłatwiej będzie znaleźć w czasach gdy nikt nam demokracji nie zachwalał, a nawet kompletnie nikt o niej nie wspominał, czyli w epoce niekwestionowanej monarchii dziedzicznej. Słowo „dziedzicznej” sugerowałoby, że sukcesja władzy była określona w zapisanym lub zwyczajowym prawie rodzinnym, a decydującym „forum” elekcji władcy była sypialnia władcy, najważniejsze zaś akty polityczne (sojusze przykładowo) były realizowane poprzez „narzędzia polityki rodzinnej” (głównie małżeństwa dynastyczne). W praktyce jednak takie „uproszczenie” nie było prawie nigdy uprawnione – po spłodzeniu i urodzeniu dziecka, jego prawo do przejęcia władzy podlegało rozmaitym perturbacjom. Owszem, interes rodziny, czyli dynastii, był ściśle związany z interesem państwowym, ale raczej na zasadzie personalizacji interesu politycznego w osobie władcy, a nie jego utożsamienia. Jako ilustrację trudnej drogi na tron wybrałem epizod, „epizod” nie epizodyczny lecz decydujący, z czasów wojny stuletniej, czyli wojny w istocie światowej, chociaż jeszcze „nienumerowanej”. Ta „zerowa” wojna światowa była walką o władzę w realiach monarchii dziedzicznej, patrząc z dzisiejszej perspektywy można też powiedzieć, że wojna miała, trochę poboczny, cel dydaktyczny: chodziło o nauczenie Francuzów angielskiego, co się jednak nie udało, aż do dziś.
Sto lat (nawet więcej) to szmat czasu – walka była zawzięta bo i przedmiot sporu był niebagatelny: Francja od około 500 lat była potężnym państwem, „posiadanie” takiego państwa dawało wielką władzę nie tylko w samej „słodkiej Francji”, ale też nadawało uprawnienia do „rozdawania kart” w całej Europie, która właśnie wówczas szykowała się do roli „pępka i głowy” świata, nawet tego jeszcze wówczas nie odkrytego. Królowie angielscy, na podstawie „prawa rodzinnego” właśnie, próbowali stworzyć „unię brytyjsko-kontynentalną” – wojna stuletnia skończyła się jednak pierwszym czy raczej „zerowym” wymuszonym brexitem.
W interesującym nas okresie wojny, królem Francji był Karol VI zwany szalonym – przydomek otrzymał z racji choroby psychicznej, na która zapadł w czasie gdy był już koronowanym władcą. Choroba króla, niepowodzenia wojenne i inne przyczyny spowodowały, że widmo obowiązkowej angielszczyzny całkiem realnie zaglądnęło Francuzom w oczy, do czego oni sami byli nastawieni dość entuzjastycznie (skąd my to znamy?). W zasadzie większość terytorium zaliczanego wówczas do domeny królów Francji była opanowana przez Anglików, a miastem najdalej wysuniętym na północ kontrolowanym jeszcze przez siły francuskie był Orlean – sytuacja była beznadziejna dla istnienia Francji jako samodzielnego bytu politycznego. Anglicy poszerzali swoje panowanie poprzez zbrojną ekspansję terytorialną, nie zaniedbując rozbudowywania swojej legitymacji do panowania we Francji za pomocą środków dyplomatycznych i „kreacji prawnych”. Żona Karola VI, zastępująca go niekiedy w podejmowaniu decyzji państwowych, miała swoje ambicje polityczne niekoniecznie zgodne z francuską racją stanu. Angielski król starający się swoje zdobycze terytorialne uzasadnić „praworządnością” zawarł z parą królewską traktat w Troyes, który przekazywał mu całość praw do dziedziczenia korony francuskiej. „Na wszelki wypadek” w trakcie negocjacji rozpowszechniano pogłoski o cudzołóstwie Królowej, która, jak się zdaje, nie zaprzeczała zbyt energicznie informacjom o nieprawym pochodzeniu swojego syna Karola, unieważniając tym samym jego prawo do ubiegania się o tron francuski – władza to taki narkotyk, za który człowiek jest zdolny oddać ostatnią koszulę, nie mówiąc o szacunku do siebie samego. Poza tym, dla nas dziś wypływa z tego faktu taka nauka, że wynik nawet najbardziej uczciwych i nieodwołanych wyborów można anulować, jeżeli nie formalnie, to za pomocą czarnego PR’u. „Czapka gruszek”, z którą zostają idący na takie „układy” polityczni spekulanci paktujący z obcymi, powinna leżeć na centralnym miejscu w każdym muzeum historycznym i w każdym parlamencie. Syn Karola VI nie pogodził się jednak z postawą swojej niemieckiej matki i ogłosił się królem Francji. Tutaj właśnie mamy kluczowy moment charakteryzujący dobitnie proces „niedemokratycznego” przekazywania władzy. Otóż w praktyce nikt nie wierzył w niewierność Królowej – takie były wtedy standardy. Francuzi powszechnie uznawali, że młody Karol VII jest prawowitym synem Karola VI, ale jednak w praktyce nie uznawano go za prawowitego króla, nie darząc go autorytetem niezbędnym do skutecznego sprawowania władzy! Dlaczego? Otóż Karol nie został koronowany w sposób prawnie akceptowalny, a koronacja mogła się odbyć w sposób i w miejscu, który wskazywała tradycja: w katedrze w Reims, olejem z ampułki przechowywanej tamże w jednym egzemplarzu od przeszło 500 lat, którą to ampułkę rozbili dopiero rewolucjoniści za następne 300 lat. Reims leżało tymczasem głęboko wewnątrz terytorium wroga, okupowane przez sprzymierzonych z Anglikami Burgundczyków. Sytuacja Francji nadal była niewesoła – król był legalnie wybrany, ale jego władza nie mogła być uznana: wszelka władza pochodziła wówczas od Boga, a jej ustanowienie dokonywało się przez koronację. Jak się orientujemy z historii, na ten cały bałagan weszła młodziutka Joanna d’Arc, która była niepiśmienna i nie mogła przeczytać traktatu z Troyes tworzącego „fakty dokonane”. Nie wiedziała też widocznie, że dokonanie rajdu w głąb terytorium wroga z pretendentem (jeszcze) do korony królewskiej w celu jego ukoronowania jest niemożliwe. Zapłaciła za to śmiercią „na ognisku” rozpalonym dla uciechy „rozsądnych” francuskich elit współpracujących na gruncie „praworządności” z Anglikami, zapłaciła śmiercią aprobowaną przez „naukowców” sławnego paryskiego uniwersytetu. Można jednak w przenośni powiedzieć, że swąd spalonego ciała świętej Joanny rozniósł się na całą Francję i uczynił ją ziemią nieznośną dla Anglików, ąż do dziś.
Dodam tu, że rozbicie tej tzw. ampułki Chlodwiga (rok 1793) możemy dziś uznać za symboliczny poród współczesnej nam demokracji. Wcześniej to prawo rodzinne i prawo powszechne,w tym naturalne, stało na straży „niedemokracji”, nastała jednak demokracja, początkowo we Francji właśnie, a następnie stopniowo wszędzie tam, gdzie jej zarazek zaniósł na bagnetach swoich żołnierzy Napoleon, nie będący sam zbyt szczerym demokratą. Wcześniej obowiązujące prawo „starego reżimu” okazało się „niepraworządne”. W początkowych latach francuskiej demokracji „nowego reżimu” podstawową rolę w demokratycznych wyborach odgrywały gardła, a konkretnie dawanie gardeł i gardłowanie, czyli manipulowanie emocjami. Pierwszym w tym procesie demokratycznym był oczywiście król Ludwik XVI, który dopełnił swojego panowania na gilotynie. Od tej pory, decydującą rolę w wyborze kolejnego przywódcy było „głosowanie”, konkretnie każdorazowo decydował głos jaki wydawała głowa poprzednika spadająca z gilotyny – najbardziej znane nazwiska ich właścicieli to Danton i Robespierre. Za organizację dostępu gilotyny do gardeł wcześniejszych wybrańców ludu odpowiedzialne było gardłowanie, czyli propaganda mająca na celu takie zmanipulowanie emocji „suwerena”, czyli gawiedzi, aby w procesie demokratycznym wygrał prawdziwy demokrata, a demokrata nieprawdziwy wystąpił w ostatniej w swoim życiu roli, dając spektakl spragnionemu rozrywki ludowi. Pamiętamy końcowe sceny z filmu „Danton” – Danton (Gérard Depardieu) przed daniem gardła na gilotynie był całkowicie zachrypnięty z powodu intensywnego uczestniczenia w „procesie demokratycznym”. Skąd my to dziś znamy?! Cały ten demokratyczny proces nie był jeszcze nadmiernie uporządkowany, z czasem do tego spektaklu emocji wprowadzono jakieś elementy ładu, ale „głosowanie emocjami” jest i dziś podstawowym elementem każdych „uczciwych” wyborów. To skanalizowanie emocji było zasługą Napoleona, który doprowadził do czegoś co można by nazwać restauracją monarchii, co jednak w istocie było już niemożliwe – ampułka do namaszczania króla była rozbita, a Napoleon koronował siebie i Józefinę w trybie self service. Tym nie mniej, ten taktyczny wybieg polegający na cofnięciu się o krok, niby to do monarchii, pozwolił na wykorzystanie energii pochodzącej z monarchicznej przeszłości i na rozniesienie demokratycznego covida w całej Europie, a później w świecie. Co było dalej, o tym pisać hatko i bezcelowo: jaka jest demokracja każdy widzi, każdy kto chce patrzeć. Jakie są skutki i przewagi demokracji będzie w następnych odcinkach, w których, przypominam, zamierzam przeprowadzić całkowicie niedemokratyczne wybory największych zwycięstw demokracji nad jej przeciwnikiem.
Celem podsumowania różnic i podobieństw dobrze byłoby odpowiedzieć jasno na jedno pytanie: czym się różni, co do istoty, władza demokratyczna od niedemokratycznej? Odpowiem na podstawie tego co sam powyżej napisałem: NICZYM. No prawie niczym. Władza niedemokratyczna pochodzi (pochodziła) od Boga Pana niebios i ziemi, władza demokratyczna pochodzi od bożka pana tego świata. W obydwu przypadkach władza nie mająca boskiej akceptacji nie jest władzą godziwą i mającą pełną legitymację do rządzenia. Warto jednak dodać, że demokracja jest jednak o Niebo lepsza, bo z Niebem się nie liczy jeżeli nie musi, a bożka z którym się liczy wybiera sobie sama – dał nam przykład niezastąpiony Bonaparte, wkładając sobie koronę samoobsługowo, na wzór samoobsługowych kas w Biedronce – beep i załatwione, precz z oczekiwaniem w kolejce, precz z opresją liczenia się z ludźmi starego porządku, którzy tam jeszcze stoją.
--------
Ceterum censeo Carthaginem delendam esse
vel
Naród, który zabija własne dzieci skazany jest na zagładę
--------
Wyjaśnienie do stopki.
Od początku mojej pisaniny używam tego łacińskiego cytatu z zamierzchłych dziejów naszej cywilizacji, później dodałem adekwatne tłumaczenie (czyj oryginał i tłumaczenie łatwo sprawdzić). Teraz dodam jeszcze swoje wyjaśnienie.
Skąd tutaj Kartagina? Otóż Kartagina była ostatnim dużym organizmem państwowym z tej strony Atlantyku, który duchowych podstaw swojego istnienia upatrywał w publicznym składaniu ofiar z dzieci (aborcji jeszcze nie wynaleziono). Rzym, zanim stał się na długi czas niepokonany, widział swoje "być albo nie być" w całkowitym zniszczeniu Kartaginy, aż do gołej ziemi posypanej solą. Tak też się stało - 90% Kartagińczyków zabito, reszta "uratowała się" jako towar na targu niewolników.
Jak Ci się zdaje drogi czytelniku: jesteś Rzymianinem, czy Kartagińczykiem? A może Twoje istnienie nie potrzebuje duchowych podstaw, zaś ofiara z dzieci w aborcji jest konieczna, aby się dobrze bawić?
Inne tematy w dziale Polityka