nickto nickto
1361
BLOG

Jak wygrać trzecią wojnę światową?

nickto nickto Świat Obserwuj temat Obserwuj notkę 10

Kiedy bowiem będą mówić: «Pokój i bezpieczeństwo» - tak niespodzianie przyjdzie na nich zagłada, jak bóle na brzemienną, i nie ujdą (1Tes 5,3)


    Grzyby obrodziły nadzwyczajnie - rosną dosłownie wszędzie, kpią sobie z przypisanej im mikoryzy! Tutejsi ludzie, urodzeni w lesie i mieszkający w nim od zawsze, nie pamiętają takiej obfitości grzybów. Tutejszym opowiadali o takim wysypie grzybów ich dziadkowie – ponoć podobny grzybowy wybuch podziwiano w 1939 roku (A na ziemi tego roku było tyle wrzosu na bukiety). Takie to niepokojące opowieści można usłyszeć w okolicy żyznej w prawdziwki i rydze. Rozmawiamy nieopodal leśnego grobu młodej kobiety, która dopiero tutaj, w środku lasu, na wezwanie nadzwyczajnej rasy porzuciła z ociąganiem starą nadzieję i przyjęła nowe życie. Pozostali mieszkańcy wioski, zbudowanej w miejscu kolidującym, jak się po czasie okazało, z kursem III Rzeszy, w większości nie byli tacy uparci i postąpili tak jak jej dwoje malutkich dzieci, które grzecznie zasnęły w zbiorowej mogile, ledwie im tylko powiedziano, że ich płacz przeszkadza niemieckiemu dziełu odbudowy (tak gadzinówki i oficjalne akty prawne nazywały niemieckie porządki w Generalnej Guberni). Leśny grób, mimo że zbudowany z pospolitych, choć trwałych materiałów, zdaje się rosnąć wraz z lasem - na razie wyrósł na punkt orientacyjny dla grzybiarzy i drwali. Jego dyskretna obecność przy skrzyżowaniu leśnych duktów nie zakłóca w niczym idylli sosnowego boru - wszyscy, a na pewno miejscowi, czuje się tutaj dobrze i bezpiecznie. Od wojny mamy święty spokój i żyjemy w „świętych” czasach, robimy wszystko aby niemożliwe trwało wiecznie i w tym celu intensywnie dążymy do popełnienia wszelkich możliwych kompromisów. My sami, mali grzybiarze, i nasi wielcy, którzy nieustannie negocjują w naszym imieniu układy monachijskie – tym razem już nie Hitlera starają się przechytrzyć, ale wychodzą ze skóry, aby oszwabić koalicję Sumienia i Rozumu. Trzeba przyznać, że mają rezultaty: udało się już chyba tych dwóch niewygodnych Aliantów zapędzić na wąską plażę Dunkierki – czekają, nie wiedzą tylko czy padnie rozkaz ewakuacji, czy raczej kontrataku.

    Jak wiadomo, po „Monachium”, tym bardziej po „Dunkierce”, już nic - tylko prawdziwa wojna! A jak wojna to światowa – inaczej być nie może, mamy przecież globalizację. Wypadłoby tym razem wreszcie tę … wojnę wygrać. Ale jak? Oto jest pytanie! Udzielenie odpowiedzi jest trudniejsze niż znalezienie schowanej pod ziemią trufli. Oczywiście, trzeba się zbroić, czyli przygotowywać „siły i środki” zdolne od odparcia ataku i pokonania zła. Dajmy polskim żołnierzom broń, dzięki której wygramy wreszcie jakąś wojnę, najlepiej światową! Kto nie wyznacza sobie celów ambitnych skazany jest na klęskę. No dobrze, ale jakaż to broń może nam zapewnić zwycięstwo w przyszłej wojnie? Wojskowi mają tendencję do kupowania zabawek efektownych, ale za to drogich. Można powiedzieć, że w pewnym sensie wzorują się na Hitlerze, który koniecznie chciał pokazać światu „wunderwaffe” - faktycznie pokazał, ale okazało się, że z tych cudowności skorzystali wyłącznie Amerykanie i Rosjanie, w szczególności do lotów w kosmos. Dla niedużego kraju, jakim jest Polska, posiadanie drogich, i z tej racji zwykle nielicznych zabawek, to na wypadek wojny tylko dodatkowy kłopot – ich zniszczenie to kwestia pierwszych pięciu, najwyżej sześciu minut. Zwykle rozwiązanie tego kłopotu polega na „ukryciu” zabawek w jakimś niezaangażowanym, przynajmniej chwilowo, kraju. Przykłady można mnożyć: polski „Orzeł” i inne oceaniczne okręty w 1939 roku, całkiem nawet liczne i nowoczesne lotnictwo irackie przed wojną w Zatoce, itd. Rekord świata w konkurencji kosztownej bezużyteczności, pewnie niemożliwy już do pobicia, został ustanowiony przez flotę francuską w czasie II wojny światowej – jest to temat do obowiązkowego przestudiowania dla naszych decydentów.

    Drogiej, jak na nas, broni nie warto zatem kupować, chyba że myśli się o paradach, nie o wojnie. W praktyce to z tym myśleniem bywa różnie – jak w przysłowiu: „Czegoś biedny? Boś głupi! Czegoś głupi? Boś biedny!” Biedne kraje kupują drogo – wszystko, nie tylko broń. W biednych krajach żyją biedni ludzi, niektórzy z nich chcą być bogaci i potrzebują wziąć wziątek, gdy nadarzy się okazja – wydaje się im, że oprócz ryb tylko głupi nie bierze, więc jak wezmą to staną się naraz i bogaci, i mądrzy. Wziątki wliczone w cenę broni są już baaardzo drogie - oprócz „zwykłych” kosztów prania pieniędzy, w cenę wlicza się też koszty zarządzania kryzysem w razie wpadki! Podobno polskie przedwojenne okręty podwodne były takie duże i na Bałtyku raczej nieprzydatne, bo wziątki były proporcjonalne do wielkości okrętu. Za chybione zakupy broni, jeszcze bardziej niż pazerni decydenci, odpowiedzialne są uszy polityków nadmiernie wyczulone na „akustykę”: zawsze to lepiej słychać odtrąbianie sukcesu gdy kupi się coś okazałego, chociaż nieprzydatnego, niż gdy kupi się przykładowo 200 tys. zwykłych karabinów, które zawsze mogą się przydać.

    Przykładem dylematów zakupowych jest chociażby kwestia wyposażenia polskiego wojska w aparaty latające. Kilkadziesiąt sztuk czegokolwiek co jest w stanie wzbić się w powietrze i jako tako strzelać wyceniane jest przez sprzedawców na grube miliardy. Te kilkadziesiąt sztuk, podobnie jak posiadane już F16, w razie wojny, wykonało by zapewne po jednym locie w jedną stronę – przy dobrych układach i dobrym refleksie decydentów, na lotnisko w jakimś neutralnym kraju. Tymczasem za te „głupie” kilkanaście miliardów można by zakupić, najlepiej wyprodukować o czym niżej, mnóstwo różnorakiej broni, która dałaby naprawdę dużo do myślenia potencjalnemu agresorowi. Dotyczy to również lotnictwa – nie warto kupować czegokolwiek co nie jest dostosowane do naszych warunków geograficznych, i co najważniejsze, czego nie możemy nabyć i efektywnie użytkować w ilościach przekraczających możliwości pierwszego uderzenia potencjalnego agresora. W przypadku lotnictwa taka krytyczna ilość może być szacowana na wiele setek aparatów, pod warunkiem, że będą zdolne do bazowania nie tylko na betonowym lotnisku, lub przewidzianym do tego kawałku autostrady, ale nawet na kawałku „udeptanej” łąki. Pożądaną cechą byłaby również możliwość ich łatwego serwisowania. Wiadomo, że z takimi wymaganiami nikomu nie jest łatwo – producent zawsze będzie wolał sprzedać za okrągły miliard dolarów latające centrum obliczeniowe, delikatne jak panienka, ale za to teoretycznie zdolne do walki z każdym przeciwnikiem i w każdych warunkach, od Sahary do Alaski. Taki samolot przystrojony jest w wiele wspaniałych wynalazków, przykładowo w szatę „niewykrywalności”, jednak do ich użyteczności pasuje jak ulał przysłowie „Gra się tak jak przeciwnik pozwala”. Serbowie nie wiedzieli, że supercudo techniki F-117 jest niewykrywalne, oraz że radary na fale metrowe są już przestarzałe; z winy swojego nieuctwa zestrzelili „wunderwaffe” za pomocą rakiety z lat 60-tych (Newa, która nadal jest na uzbrojeniu naszej armii). Można bez dużego ryzyka przyjąć, że Polska potrzebuje flotylli prostych i tanich samolocików, odpornych na ostrzał i brutalne traktowanie przez obsługę, lecz zdolnych do walki akurat z takim przeciwnikiem, jaki może pojawić się na Podlasiu, nieopodal bunkra kapitana Raginisa. Pogląd o wątpliwej przydatności nowoczesnych (czytaj: drogich) samolotów na wojnie „prawdziwej”, a nie tej medialnie aranżowanej, powoli przebija się do świadomości wojskowych. Punktem odniesienia dla takiego myślenia może być chociażby kariera brazylijskiego Super Tucano, na którego to licencję, pod hasłem „samolotu przeciwpartyzanckiego”, kupili nawet Amerykanie.

    Projektów polskiego „Super Tucano” było w latach 90-tych bez liku – wszystkie zostały konsekwentnie „uwalone” przez decydentów. Tymczasem w deklarowaną skuteczność broni można wierzyć tylko wtedy, gdy kontroluje się samemu cały proces jej wytworzenia. Broń „kupna”, chociaż bardzo dobrze sprawująca się w katalogu producenta, czy nawet na poligonie, na realnej wojnie może okazać się bezużyteczna – producent, pomimo tego że zainkasował owe miliardy, często zachowuje jawne lub niejawne możliwości wpływu na skuteczność wykorzystania broni. Przykład: w wojnie o Falklandy/Malwiny Francuzi zrobili wszystko co było w ich mocy aby sprzedane Argentynie rakiety Exocet nie zrobiły krzywdy Brytyjczykom. Exocety są nadal produkowane, ówczesne ich wersje są w dzisiejszych czasach już zabytkami - wartość nowoczesnej broni w coraz to większym stopniu związana jest z zawartym w nim oprogramowaniu, którego w starych rozwiązaniach praktycznie nie stosowano. Oprogramowania można być w miarę pewnym gdy posiada się kompletne kody źródłowe, ale nawet w tym przypadku pozostaje margines ryzyka, zwłaszcza w złożonych systemach, wymagających zaawansowanych narzędzi informatycznych w samym procesie jego wytwarzania. Dla krajów takich jak Polska, wysokie „nasycenie” broni oprogramowaniem stwarza szansę na samodzielną jej produkcję – chociaż dla laika (w tym dla decydentów) wytworzenie oprogramowania jest sztuczką magiczną, to w istocie jest znacznie prostsze niż produkcja jakiegokolwiek hardware'u. Relatywnie kiepskie rezultaty naszych zbrojeniowych koncernów wynikają raczej z nieudolności organizacyjnej, niż z braku dostępności rodzimych kompetencji technicznych. Profesjonalizm i elastyczność w zarządzaniu, poparte zakupami licencji na wybrane technologie, umożliwiłyby szybkie unowocześnienie arsenałów, przynajmniej w kluczowych sektorach. Zanim takie unowocześnienie nastąpi, konieczne jest jednak unowocześnienie myślenia decydentów - wchodząc nieco w szczegóły, wydaje się, że konieczna jest chociażby rewolucja w myśleniu o sektorze prywatnym, nawet tym dopiero raczkującym. Ostatecznie jednak, jeżeli się samemu nie potrafi wyprodukować samolotu, to zamiast kupić kilka ich sztuk za niebosiężne pieniądze, lepiej pieniądz przeznaczyć na rozwój własnej produkcji – nawet gdyby trzeba było zaczynać od wytwarzania latawców bojowych.

    Zadajmy teraz pytanie zasadnicze: czy zdołamy sobie zapewnić wygranie wojny światowej przez to, że wyprodukujemy, lub kupimy dużo świetnych zabijadeł, oraz oczywiście wyszkolimy duuużo dobrych żołnierzy i jeszcze więcej świetnie zmotywowanych partyzantów? Odpowiedź jest oczywista: NIE! Nie i nie, nawet jeżeli pominiemy kwestię „wielkiego bum” (nawet ci którzy nim dysponują nie są pewni rezultatów jego użycia). Do wygrania wojny światowej, a na pewno III wojny światowej, potrzebna jest jednak broń cudowna w rękach cudownego wojska! Potrzebna są takie rodzaje wojsk, które zdolne byłyby zaskoczyć przeciwnika już na samym początku wojny, a najlepiej przed jej rozpoczęciem – łatwiej zniechęcić przeciwnika, niż go pokonać gdy wedrze się już na nasze terytorium. Jakieś pomysły na te cudowne rodzaje wojsk? Proszę bardzo.

  1. Falanga „nie do ugryzienia” - najeżona kratami klauzury nie poddającej się żadnym atakom. Formacja obronna, niemożliwa do obalenia, bo walcząca na kolanach. Zwarta i gotowa, odporna nawet na ataki atomowe.

  2. Odradzająca się już pomału skrzydlata husaria – od pewnego czasu można zaobserwować zjawisko do niedawna nieznane, niezwykłe dla kogoś kto pamięta mężczyzn przyklękających wstydliwie na jedno kolano. Ta elitarna formacja przełamania, to mężczyźni modlący się nawet w miejscach publicznych. Nieustraszeni, prawie bezczelni wobec przeciwnika – zło w sobie atakują stępa, z różańcem w ręku; na zło w świecie szarżują w cwale, na kolanach przed Najświętszym Sakramentem.

  3. Nowoczesne wsparcie saperskie dla atakujących wojsk – wojny, a nawet tylko meczu, nie da się wygrać samą obroną, trzeba też atakować. Gdy nieprzyjaciel schroni się w zamku trzeba jakoś zasypać chroniące go fosy. Trzeba dużo faszyny, a najlepsza faszyna jest, jak wiadomo, z paciorków. Ich zaletą jest to, że są doskonale mobilne – każdy może je udźwignąć i pomóc tym, na których koncentruje się furia przeciwnika.

  4. Desant na głębokie tyły wroga - nieustraszeni komandosi spod znaku moherowych beretów. Najgroźniejsi walczą na kołach, albo z białą laską.

    Generalnie, jeżeli trochę pomyśleć, to da się nasz kraj przygotować tak, aby był silny i nie stał się znowu pobojowiskiem dla obcych wojsk. Oprócz przygotowania nowoczesnego wojska, pozostają jeszcze do rozwiązania dwie bardzo ważne kwestie.

    Pierwsza z nich to dywersja wewnętrzna, której mamy nadmiar – nic nam z najlepszej nawet armii, jeżeli cały kraj będzie w nieładzie, czy wręcz w rozkładzie. Najbardziej widoczna dywersja dzisiejszych czasów pochodzi od tych którzy dużo krzyczą – krzyk zagłusza rozum, powoduje rozstrój umysłów, rozdwojenie społeczeństwa, itd. Najgroźniejsza jest jednak skarga cicha, dodatkowo zagłuszana przez właścicieli medialnych zagłuszaczek sumień. Ma ona w sobie moc, która doprowadzi do upadku najpotężniejszy nawet kraj. Jeżeli jakiś kraj chce wygrać wojnę, to musi najpierw zadbać o to aby w jego granicach nie było już tych najgorszych, choć małych, dywersantów. Broń nas Boże przed skargami niewinnych i bezbronnych, wołających cienkim głosikiem o pomstę do nieba!

    Druga kwestia to wódz, którego nie możemy się doczekać. Potrzebny jest nam od natychmiast polityk mały i z gliny. Z gliny, a więc prawdziwy - człowiek z żelaza to uosobienie fałszu. Wszyscy ludzie z żelaza wygrali wiele bitew, ale przegrali wszystkie, co do jednej, wojny! Potrzebny jest człowiek, który poprowadzi innych do walki ze złem. Potrzebny jest wódz w typie wodzów średniowiecznych, taki który nie tylko wydaje rozkazy innym, ale potrafi też samemu potykać się z wrogiem – wystarczy gdy będzie miał odwagę do walki ze złem w sobie samym.


PS

Dopisek aktualny (w miarę).

    Grono szacownych mędrców stara się wyjaśnić szarakom znaczenie Różańca (do granic) – narracja jest zróżnicowana, ale ogólnie wymowa wypowiedzi różnych ważnych zatroskańców zbiega się do tezy, że ta modlitwa na różańcu to taka demonstracja czarnych parasolek, tyle że NIESŁUSZNA. Zasadniczo możemy napotkać 2 schematy narracji prowadzące do wyciągnięcia końcowego, jedynie słusznego, wniosku:

1. Schemat „teistyczny” (Bogu dzięki, że w Polsce jeszcze dopuszczalny i może nawet najbardziej rozpowszechniony), sprowadzający się do stwierdzenia „Ja też się modlę, ALE znacznie, znacznie lepiej”.

2. Schemat ateistyczny, szczególnie trudny dla mówcy, bo zmuszający do wypowiedzenia na jednym oddechu formułki: „Jestem niewierzący, na modlitwie się nie znam, i…, ALE WIEM, że oni źle się modlą, i ...”. Trudno jest być szacownym mędrcem – trzeba wszystko wszystkim objaśnić, nawet gdy nie ma się pojęcia o czym się mówi. Nie dziwota, że często dorabiają w tym zawodzie aktorzy, przyzwyczajeni do recytacji tekstów cudzych, najczęściej dla nich samych niezrozumiałych!

    Dwie pociechy na pociechę wszystkim mędrcom, utrudzonych waleniem grochem o katolicką ścianę: jedna żartem, druga serio.

1. Fraszka z pierwszego złotego wieku ateizmu:

Kontrowersja pozagrobowa

Przeżywszy życie bezbożnie –

jak trzeba,

Poszedł ateista po śmierci

do nieba!

Spotkała go święta Kunegunda:

No, i jak pan teraz wyglunda?

On odparł jej na to: -

O, Santa,

Ładnie to kpić z repatrianta?!

                                (Marian Załucki, „Kpiny i kpinki”, Wydawnictwo Literackie 1985)

2. [Ciach, autocenzura – tutaj były łatwe kpiny i kpinki z pewnego aktora, który na starość postanowił zostać mędrcem.]

Ceterum censeo Carthaginem delendam esse

nickto
O mnie nickto

Jestem pszczelarzem (coraz bardziej).

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka