* * *
Dawno temu wziąłem los w swoje ręce.
Było nam ze sobą raz lepiej, raz gorzej.
Poznaliśmy dni w szczęściu i udręce,
przyzwyczailiśmy się do upokorzeń.
Paśliśmy krowy na ugorach mazurskich
w szkolę rzucaliśmy kamieniami.
Biegaliśmy w spodniach przykrótkich,
czasem Boga szukaliśmy między gwiazdami.
Prawie nigdy z rąk go nie wypuszczałem.
Bałem się, że wytnie mi jakiś numer.
Na przykład rozpuści plotkę, że umarłem,
a on wskrzesił mnie jakimś cudem.
Z wyciągniętymi rękoma, z własnym losem
przedzierałem się przez niełatwe życie.
Nieraz śmiałem się, a nieraz ciągałem nosem,
świat łzy moje poznawał, choć były głęboko ukryte.
Bywało, że i los nade mną zapłakał.
Może w jakiejś chwili na mnie mu zależało?
Później znowu mnie poniżył, błotem ochlapał,
a nazajutrz twierdził, że nic się nie stało.
- W ostatnią wrześniową niedzielę, po grzybobraniu,
postanowiłem pozbyć się swego losu.
Nic wcześniej nie mówiąc o rozstaniu,
powiedziałem precz! i nie dopuściłem do głosu.
Zamarł... ale natychmiast uczepił się mych rąk.
Mówił coś o jedności, że bez niego sobie nie poradzę,
że jeśli tylko zechcę, zabierze mnie stąd
i zaprowadzi tam, gdzie kwiaty rosną na skale...
Wzruszony, przystałem na propozycję.
Niechże weźmie mnie w swoje ręce,
prowadzi przez resztę życia szczęśliwie.
- Bóg niech nas ma w swojej opiece.
12.09.2010
Wiersz z tomikuNiech niebo pochłonie - Stanisław Raginiak

Inne tematy w dziale Kultura