Park Dzieje pod Poznaniem to jedyne takie miejsce w Polsce, gdzie w ciągu półtorej godziny nocnego spektaklu widzimy spektakularnie podany, syntetyczny obraz ponad tysiąca lat polskiej historii. Na to przedsięwzięcie powinno się chuchać i dmuchać.
Niemal równo rok temu dane mi było odwiedzić Puy-du-Fou, wyjątkowy park rozrywki z misją, położny w departamencie Wandei. Nie da się tego miejsca opisać krótko. Przedsięwzięcie rozpoczęte w maleńkiej skali pod koniec lat 70. przez Philippe’a de Villiers, konserwatywnego francuskiego publicystę i polityka, jest dzisiaj jednym z największych parków rozrywki w Europie, zajmującym 55 hektarów i odwiedzanym co roku przez blisko 3 mln ludzi. To wszystko bez wielkiej międzynarodowej reklamy, bo też park jest atrakcyjny zwłaszcza dla Francuzów i to głównie tych, którzy mają wciąż poczucie narodowej rożsamości. We wszystkich atrakcjach obecne są wątki chrześcijańskich korzeni Francji i tradycyjnych wartości, a korzenie koncepcji leżą w pierwszym przedstawieniu, ukazującym przebieg wandejskiego powstania (1793). Spędziwszy w Puy-du-Fou cały dzień, widziałem tam może dwie arabskie rodziny i dosłownie kilkoro Murzynów, w części niemówiących po francusku. „Nowi Francuzi” nie są po prostu przesadnie zainteresowani i chyba nawet celowo nie są w ogóle uwzględniani jako grupa docelowa Puy-du-Fou. Obcokrajowców też zresztą jest bardzo niewielu. Kto ciekaw relacji nieco szerszej, niech obejrzy 2. część (a zapraszam i do obejrzenia części 1.) mojego francuskiego wideoblogu.
Gdy odwiedziłem Puy-du-Fou i zacząłem o nim pisać oraz opowiedziałem o nim na moi kanale, dostałem wiadomość, że przecież coś opartego na podobnych założeniach, choć oczywiście skromniejszego, jest w Polsce. To Park Dzieje pod Poznaniem z przedstawieniem „Orzeł i krzyż”. Co ciekawe, o Puy-du-Fou dowiedziałem się z książki „Niezbędnik szuana” prof. Jacka Kowalskiego, który napisał też scenariusz polskiego przedstawienia.
Wkrótce na moim kanale pojawiła się rozmowa z prezesem stowarzyszenia Park Dzieje, panem Tomaszem Łęckim. Teraz zaś miałem wreszcie okazję park odwiedzić i przedstawienie zobaczyć.
Jeśli czekają państwo na krótką rekomendację, czy warto do podpoznańskiej Murowanej Gośliny przyjechać i odwiedzić Park Dzieje, odpowiadam: warto. Trzeba się jednak spieszyć, bo odbywające się co weekend przedstawienia są już na półmetku w tym sezonie, a bilety on-line wyprzedają się ze sporym wyprzedzeniem.
Dzięki uprzejmości gospodarzy miałem możliwość zwiedzenia kulis, rozmowy z ludźmi, którzy realizują to przedsięwzięcie od strony technicznej – pirotechniki czy kostiumów, a którzy w części również w nim występują, poznania wielu detali. Co może najbardziej uderzające: gdyby nie przekonanie biorących udział w tym przedsięwzięciu, że robią coś ważnego i że warto na to poświęcić swój czas, nawet dojeżdżając z daleka – choćby i z Warszawy, o bliższych miejscowościach nie mówiąc – to „Orła i krzyża” by nie było. Ludzie nie pracują tam dla pieniędzy, a firmy, które pomagają przy jego realizacji, robią to często za specjalne, preferencyjne stawki.
Uderza to, że cała drużyna Parku Dzieje naprawdę ma mocny rys wspólnotowy – co zresztą łączy go z Puy-du-Fou, na którym polskie przedsięwzięcie się wzoruje i z którym ma kontakty. Niezleżnie od tego, że francuski park siłą rzeczy ma o wiele większy poziom profesjonalizacji – wyrosły z niego zresztą kolejne elementy, takie jak hotele czy wytwórnia filmowa, która zrealizowała niedawno film „Vaincre ou mourir” (w Polsce pokazywany w nielicznych kinach jako „Wandea. Zwycięstwo albo śmierć”), opowiadający o losach jednego z największych wandejskich dowódców, François Athanase’a Charette’a de la Contrie. Na razie o tej skali Park Dzieje może tylko marzyć.
W działanie podpoznańskiego parku i realizację spektakli są zaangażowane setki wolonatriuszy, a niektórzy grają w nim od samego początku. Piątkowe przedstawienie było 87. w cyklu.
Park Dzieje to również Biesiada, czyli poczęstunek, któremu towarzyszy muzyczny szoł nawiązujący do stylistyki i muzyki lat 20. i 30. Zaskoczony pytałem, czy osoby, które wykonują piosenki takie jak „Przybyli ułani”, „Seksapil” albo „Ach, jak przyjemnie” mają jakieś muzyczne przygotowanie – okazuje się, że nie. Tym bardziej uznanie należy się za to, jak radzą sobie z niełatwym materiałem.
Jest też ścieżka, na której kolejne inscenizacje opowiadają o losach Wielkopolski pod zaborem pruskim aż po Powstanie Wielkopolskie. W końcu w Wielkopolsce jesteśmy. Jest również dzienny park (główne przedstawienie rozpoczyna się o 21) z atrakcjami, z których można korzystać niezależnie.
Centralnym punktem jest jednak „Orzeł i krzyż”. Czy da się ująć w około półtorej godziny ponad tysiąc lat polskiej historii? Jasne, że nie – o ile ktoś chciałby to robić na zasadzie dosłownej kroniki. Tu trzeba było pójść na kompromisy, zrobić skróty, działać żywymi obrazami. Na pewno znalazłoby się wielu, którzy dyskutowaliby z wizją prof. Kowalskiego (podobno u niektórych oburzenie wywołuje fakt, że nie pojawia się tam Lech Wałęsa; na pocieszenie powiem, że nie pojawiają się także np. Kazimierz Wielki czy Roman Dmowski), ale to bez sensu: przygotowując taki spektakl trzeba zdecydować się na jakąś syntezę, a ta nigdy nie zadowoli wszystkich. Paradoskalnie, wychwytując, jakie wątki naszej historii trzeba było odsiać, uświadamiamy sobie, jak niesamowicie jest bogata.
Wśród bardzo ciekawych zabiegów trzeba wymienić powierzenie roli narratorów Stańczykowi i dziewczynie z cyklu obrazów Jacka Malczewskiego „Zatruta studnia”, odmalowanie na żywo płócien czy grafik Chełmońskiego, Grottgera czy właśnie Malczewskiego, bardzo udane sceny zbiorowe, ukazujące w skrócie radość odrodznej Polski w 20-leciu międzywojennym czy polską wieś.
Technicznie spekakl nie ustępuje największym polskim plenerowym realizacjom. Kilkaset źródeł światła, wykorzystanie leżącej za plenerową sceną łąki i drzew do rysowania światłem i pogłębienia perspektywy, efekty pirotechniczne czy genialny koncept rzucania statycznych, a także ruchomych projekcji (smok wawelski!) na wodną mgłę wytwarzaną nad stawem – wszystko to jest naprawdę wysoki poziom.
Wreszcie jedna ważna, fundamentalna uwaga: „Orzeł i krzyż” to jest widowisko dla każdego, kto czuje się Polakiem i kto ma jakąkolwiek świadomość własnych korzeni. Może jest grupa ludzi, która by się na widowni nie odnalazła, ale zakładam, że to grupa niewielka. Ja nazywam ich od dawna wykorzenionymi. Natomiast to nie jest spekakl w jakikolwiek sposób partyjny. On mówi o tym, z czego faktycznie wyrośliśmy i możemy być dumni, a naszej historii od symbolu chrześcijaństwa nie da się oderwać i oddzielić.
Nie będę tutaj opisywał, z jakimi organizacyjnymi trudnościami Park Dzieje się zmaga. Jedno jest dla mnie jasne: impreza o takich walorach, o takim działaniu integracyjnym, również dla lokalnej społeczności, powinna mieć wystarczające wsparcie ze strony państwa – szczególnie że ma potencjał, żeby być samowystarczalna.
Tymczasem wszystkich zachęcam do odwiedzin w Murowanej Goślinie!
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura