Pozornie limit dwóch kadencji w parlamencie wydaje się atrakcyjnym pomysłem. W istocie spowodowałoby to jeszcze więcej problemów. Nie tędy droga!
Politycy cieszą się przygnębiająco niskim zaufaniem. W rankingu zaufania do zawodów SW Research, prowadzonym od 2021 r., w tym roku minister znalazł się na 42. pozycji na 51, z zaufaniem 27,6 proc. respondentów. Senator – 26,7 proc., miejsce 43. Poseł – to już zupełna klęska – 21,7 proc., miejsce 49. Dalej zmieścili się już tylko youtuberzy i influencerzy. (Dziennikarze, co ciekawe, wypadają wyraźnie lepiej, choć bez szału, lądując na 35. miejscu z poziomem zaufania 36,9 proc.
A jednak można powiedzieć, że wyborcy wykazują jakąś postać syndromu sztokholmskiego, bo przecież ci najbardziej prominentni politycy, nie tylko symbolizujący patologię systemu, ale wręcz ją napędzający i jej strzegący oraz na niej żerujący, nie tylko wchodzą do Sejmu za każdym razem bez problemu, ale z wielkim poparciem. W wyborach 2023 r. Jarosław Kaczyński dostał ponad 177 tys. głosów, czyli blisko 27 proc. w okręgu, a jego Nemezis, Donald Tusk – ponad 538 tys., a więc ponad 31 proc. głosów w okręgu.
Czy zatem powinniśmy wyborcom ograniczać swobodę wybierania własnych oprawców? Tak już zrobiono na innym poziomie, wprowadzając od kadencji samorządowej rozpoczętej w 2018 r. ograniczenie czasu sprawowania urzędu przez wójtów, burmistrzów i prezydentów miast do dwóch kadencji. Skutków wprowadzenia tego limitu na razie nie jesteśmy w stanie ocenić, ponieważ jeśli ktoś rządzi od 2018 r. I uzyskał reelekcję w ubiegłym roku, to odejść przymusowo będzie musiał dopiero w 2029 r.
Pomysł z ograniczeniem kadencji samorządowców nie wziął się oczywiście z troski o państwo. Jak wiele tego typu projektów, miał swoje źródło w doraźnej politycznej potrzebie. Po prostu rządzący PiS chciał uderzyć w samorządowców Platformy Obywatelskiej, kontrolujących praktycznie wszystkie większe miasta w Polsce. Uznał, że opłaca mu się to nawet kosztem własnych stanowisk w małych miejscowościach. Początkowo ograniczenie kadencji miało nawet dotyczyć tej już trwającej, ale oburzenie było tak powszechne, że ostatecznie zdecydowano się je wprowadzić dopiero od kolejnej (właśnie tej rozpoczętej siedem lat temu – a przypominam, że kadencja samorządu trwa pięć lat).
Od początku dyskusji nad tym pomysłem byłem wobec niego sceptyczny. Uważałem – i nadal jestem tego zdania – że lokalnym klikom to nie zaszkodzi; po prostu wystawią innego figuranta na główne stanowisko, same pozostając nietknięte. Paradoksalnie może to mieć nawet gorszy skutek niż brak ograniczenia: sprawi, że obywatele będą mieć poczucie zmiany, podczas gdy tak naprawdę będzie to złudzenie i gra pozorów, demobilizujące ich do wyrażania sprzeciwu wobec praktyki lokalnych włodarzy.
Poza tym nie widziałem powodu, dla którego ustawodawca miałby ograniczać wyborcom prawo do powoływania tej samej osoby na stanowisko w samorządzie po raz trzeci czy nawet piąty albo szósty. Takie ograniczenie jest zwyczajnie nielogiczne: gdybyśmy chcieli uczynić demokrację bardziej odpowiedzialną, to nie zaczynając od tego typu szczątkowego cenzusu w biernym prawie wyborczym, ale raczej instalując jakiś cenzus na dole, dotyczący czynnego prawa wyborczego – majątkowy, wykształcenia, być może po prostu wcześniejszej aktywności wyborczej czy choćby, jak w USA, polegający na wykonaniu wysiłku wcześniejszej rejestracji. Ale na to oczywiście nikt się nie odważy. A skoro tak, to ograniczanie możliwości wybierania choćby i niekompetentnego kombinatora jest wyrazem dziwacznej, wybiórczej nieufności wobec wyborców. Tak jakby ustawodawca mówił im: „Jesteście idiotami, więc pozwolimy wam dwa razy wybrać głupio, ale trzeci raz to już nie”.
Podczas debaty polityków w Karpaczu, prowadzonej przez Marcina Dumę z IBRiS-u, padło na koniec pytanie, jakich zmian życzyliby sobie jej uczestnicy w konstytucji, gdybyśmy mieli mieć nową ustawę zasadniczą. Pani Paulina Matysiak z Razem stwierdziła, że chciałaby, aby w konstytucji zapisano ograniczenie zasiadania w parlamencie do dwóch kadencji, a więc rozwiązanie przypominające to dotyczące samorządowców. Nie było mowy o szczegółach – w krótkiej rozmowie po panelu pani poseł powiedziała mi, że trzeba by się nad nimi jeszcze zastanowić. Na przykład nad tym, czy limit kadencji w Sejmie dotyczyłby automatycznie także Senatu, czy dwie kadencje liczyłoby się jedynie w przypadku dwóch kolejnych albo czy po dwóch kadencjach powinna się pojawić przerwa, a po niej znów można by kandydować.
O ile w przypadku ograniczenia dotyczącego samorządowców mogłem swoje stanowisko opisać jako ambiwalentne (choć ze wskazaniem na nie), tak tutaj nie mam żadnych wątpliwości: to jest zły pomysł. Mamy już w konstytucji limit analogiczny do tego, dotyczącego wójtów, burmistrzów i prezydentów miast: prezydentem RP można być jedynie przez dwie kadencje (aczkolwiek z konstytucji nie wynika, żeby miały to być kadencje kolejne, zatem wariant trumpowski wchodzi w grę; vide art. 127 ust. 2.). Nie ma natomiast na poziomie samorządowym limitu zasiadania w radach gmin – i dobrze. Podobnie nie powinno go być w odniesieniu do parlamentarzystów.
Nie jest to z mojej strony obrona stanu polskiego parlamentaryzmu – ten uważam za tragiczny. Sensownych, pracujących posłów, rozumiejących, co się właściwie dzieje jest w Sejmie może około 25 procent; Senat trudno ocenić. Jednak rozwiązaniem nie jest w tym wypadku ograniczenie liczby kadencji. Byłoby to złe z dwóch zasadniczych powodów.
Pierwszy został już opisany wyżej. Jeśli godzimy się na bezcenzusową demokrację, to nie ma najmniejszego powodu, aby w jej ramach ograniczać obywatelom swobodę wyboru. To ich wolna ocena ma być źródłem legitymacji członków parlamentu i stanowić o ich mandacie.
Druga przyczyna jest bardziej pragmatyczna: takie rozwiązanie wywołałoby więcej problemów niż by ich zlikwidowało. Mamy w Sejmie i Senacie leserów, ale mamy też pewną liczbę posłów pracowitych i doświadczonych, którzy stanowią dla systemu wartość dodaną. Odebranie im możliwości ponownego kandydowania po ośmiu latach oznaczałoby, że parlament traciłby kapitał doświadczenia legislacyjnego, za to trzeba by od nowa przyuczać do tej dziedziny następców. Jeśli porównać parlament do firmy, to byłoby to postępowanie na wskroś nieracjonalne – marnotrawstwo zasobów.
W dodatku przy zachowaniu obecnego systemu wyborczego prowadziłoby to kompletnego zabałaganienia układu. Partyjni liderzy głównych ugrupowań, nawet gdyby sami nie mogli w parlamencie zasiadać, zachowywaliby decydujący głos, kierując z tylnego siedzenia, a zarazem nie ponosząc odpowiedzialności przed wyborcami. Ponadto na gwałt poszukiwaliby na wymianę ludzi uległych. Partie nie tylko nie działałyby efektywniej na rzecz dobra państwa, ale przeciwnie: znacznie mocniej utonęłyby w wewnętrznych gierkach i układankach. Efekt byłby zatem odwrotny wobec zamierzonego.
Dodajmy do tego marną jakość partyjnych kadr w ugrupowaniach głównego nurtu. To oznaczałoby, że wskutek konieczności „płodozmianu” spotęgowałaby się tendencja do rekrutowania osób miernych i biernych, za to wiernych. Partie zasysałyby jak czarna dziura ludzi o kiepskich kwalifikacjach. Jeszcze silniej niż obecnie.
Co w takim razie robić? Propozycje od dawna są na stole. Po pierwsze – ograniczenie liczby posłów. Pod tym względem Polska jest jednym z najbardziej rozpasanych krajów Europy. W Bundestagu na ponad 83 mln ludności Niemiec zasiada aktualnie (liczba się zmienia między kadencjami) 735 deputowanych, czyli jeden członek Bundestagu wypada na około 112 tys. osób. Francuskie Zgromadzenie Narodowe (nie mylić ze Zjednoczeniem Narodowym, partią polityczną) ma 577 członków przy 68,5 mln osób, czyli jeden deputowany na blisko 119 tys. osób. W Polsce jeden poseł przypada na zaledwie 82 tys. obywateli.
Mniejsza liczba posłów oznaczałaby większą selekcję i mniej przypadkowych ludzi w Sejmie, ale tylko pod warunkiem, że zmieniłby się również system wyborczy, co jest kolejnym warunkiem naprawy legislatury. Tą właśnie drogą należy iść, a nie poprzez ograniczanie kadencji. Dzisiaj ordynacja proporcjonalna w powiązaniu z systemem podziału głosów d’Hondta powoduje, że lider ugrupowania trzyma wszystkich w szachu. Odpowiednio manipulując miejscami na listach, jest w stanie wcisnąć do Sejmu niemal każdego niedojdę. Owszem, bywają wyjątki i przypadki swoistego buntu wyborców, wprowadzających do Sejmu osoby z dalekich miejsc na liście, ale to rzadkość. Na ogół bowiem prawidłowość jest taka, że popularny lider listy ciągnie za sobą rządek miernot (sam zresztą także może być miernotą). Mamy potem w Sejmie przypadki takie jak pan Józefaciuk z 8 tys. głosów czy Paweł Suski z niecałymi 6 tys. głosów.
Taki mechanizm sprawia, że również w czasie trwania kadencji klub jest w większości całkowicie posłuszny, a przypadki wyrażania własnego zdania odrębnego są wyjątkiem. Kierownictwo ugrupowania łatwo może bowiem sprawić, że w kolejnej kadencji dana osoba nie dostanie biorącego miejsca, nawet jeżeli na liście się jednak znajdzie. To paraliżuje debatę, a z klubów czyni maszynki do głosowania.
Ten fatalny system powinien zostać zastąpiony systemem przynajmniej mieszanym, jeżeli nie całkowicie większościowym. Tylko wówczas posłowie zostaliby upodmiotowieni – można to zaobserwować w Senacie, choć oczywiście w ograniczonej skali, jako że generalnie ograniczona jest rola izby wyższej.
Tak powinien wyglądać kierunek zmian, gdybyśmy mieli głęboko reformować polską konstytucję. Limit kadencji donikąd nas nie zaprowadzi, podczas gdy zerwanie z modelem politycznego niewolnictwa posłów pod dyktando liderów partyjnych może całkowicie zmienić sposób uprawiania polityki w Polsce – na lepszy!
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka