Odnajdźcie mi chociaż jednego żyda, który w okresie przedwojennym założył spółdzielnię z gojami. Naprawdę napiszę o nim dobrze.
Dom był gospodarski: duży drewniany „na przysłupie” sienią przegrodzony. Dwie rodziny wygodnie się w nim mieściły. Na strychu w części „nie naszej” skrzynie jakieś były i zaglądania tam strzegł srogi zakaz. Jak moda na murowanki nastała dom rozebrano i skrzynie te zawartość ujawniły. Nie było tam, jakichś skarbów. Ot rupiecie, które „mogły się przydać”. Złożono je więc na kupie. Przypadkowo wpadł mi w ręce zeszyt w twardej oprawie. Zerknąłem. Daty tam były przedwojenne więc moje zaciekawienie stało się większe. Otóż natknąłem się na bardzo solidne wykłady o spółdzielczości. Szczegółowo i metodycznie były opisane kwestie statutu, kompetencje poszczególnych organów spółdzielni oraz bardzo szczegółowo zagadnienia rachunkowości. Pismo było ładne, równe. Wskazywało bardziej na kobieca niż męską rękę. Przegapiłem. Nie zdążyłem zapytać, która z moich ciotek była słuchaczką tego kursu.
Z przekazu ustnego wiem, że statut spółdzielni przywiózł ze Lwowa mój ojciec, który kilka kawalerskich lat tam przepracował. Co ciekawe. Był to statut o czeskim rodowodzie który był sprawdzony w ukraińskich spółdzielniach zakładanych przez absolwentów Uniwersytetu Ukraińskiego u Pradze. No cóż, taką mieliśmy politykę narodowościowa prowadzoną przez litewskiego przybłędę. Prawosławny miał się spolonizować i skatoliczyć i basta. Srogo to nas później kosztowało.
Gdy sprzedawano masę upadłościową po spółdzielni mającej swój początek w przedwojennej spółdzielni zaopatrzenia i zbytu, sąsiad, którego „okazja” podwoziłem ostro o tym mi przypomniał: to jak to, spółdzielnię żydom sprzedają a ty nie grzmisz, za kosę nie chwytasz, przecież twój ojciec po wsi łaził, udziały zbierał. Jakoś tak było, za kosę nie chwyciłem.
Trzeba wspomnieć, że wojna o spółdzielczość zaopatrzenia i zbytu na wsi była elementem wojny polsko-żydowskiej prowadzonej bez przebierania w środkach. Gdy ruch ludowy chłopów od karczmy odciągał a młodzieży dom ludowy ufundował aby śpiewy i teatry uprawiała, wódka radykalnie w karczmie potaniała. Nasłuchałem się tych opowieści jeszcze przy lampie naftowej, jak to Rożka (mieszkaniec mojej wsi) do Bochni furmanką po sól wyprawiano. Bagatelka – 180 kilometrów w jedną stronę. I woźnica zarobił i taniej było jak u „mośków”. To był początek nowego myślenia. Zapowiedz zwycięstwa w tej wojnie. Pamiętam babcię Ludwikę. „...jak te spółdzielnie zrobili to było inacy, żytki na to krzywo patrzały...” . W gwarze oznaczało to, że było dużo, dużo lepiej. Wynajmując się na subiekta do spółdzielni trzeba było mieć mocne nerwy. Niejeden kończył z poderżniętym gardłem, w piątek. No cóż nieznani sprawcy jakoś sobie ten dzień upodobali.
Gdy zatem o spółdzielczości sąsiedzi mnie zagadują, to odpowiadam im, że teraz to trzeba by po nowoczesnemu. Mówię o hiszpańskim Mondragonie, spółdzielni zatrudniającej (obejmującej) ponad 80 tys ludzi, i o wspólnych ustaleniach umownych na początek. Niestety, ale i tu nie można uniknąć klimatu wojny polsko-żydowskiej. Tłumacze więc sąsiadom:
- w Hiszpanii się udało, bo oni sobie u siebie „posprzątali” i każę się im domyślać na czym to „posprzątanie” polegało, aby o antysemityzm nie być posądzony.
- w Polsce nie urodził się kapłan taki jak José María Arizmendiarrieta Madariaga,który by wygonił ze statutu spółdzielni talmudycznego ducha.Spółdzielnie współczesne to kiepskie kopie żydowskiego kodeksu handlowego.
Szanowni Czytelnicy.
Może jestem niesprawiedliwy w ocenie pewnego narodu koczowniczego, bo na te zagadnienie patrzę przez pryzmat Galicji, o której Bruno Schulc powiedział: ...krainy bardzo biednej bo bardzo żydowskiej.... Odnajdźcie mi chociaż jednego żyda, który w okresie przedwojennym założył spółdzielnię z gojami. Naprawdę napiszę o nim dobrze. Dotychczas takiego przypadku nie znam.