Kiedyś sądy były ostatnią nadzieją obywatela na sprawiedliwość. Dziś coraz częściej stają się sceną politycznego spektaklu w którym zamiast litery prawa liczy się barwa partyjna, medialna obecność i lojalność wobec globalnych układów. Co się stało z wymiarem sprawiedliwości, który miał być niezależny?
W mieście, którego nazwy nikt już nie wypowiada bez goryczy, sąd mieścił się w marmurowym gmachu z kolumnami, tak wysokimi, że rzucały cień nawet w samo południe. Niegdyś było to miejsce szacunku i oczekiwania sprawiedliwości. Dziś ludzie mijali je szybkim krokiem, spuszczając wzrok. Nie dlatego, że nie wiedzieli, co się w nim dzieje, ale dlatego, że wiedzieli aż za dobrze.
Była tam kobieta, sędzia Beata M, która kiedyś jako studentka wpatrywała się w portret Monteskiusza jak w święty obraz. "Nie ma wolności bez trójpodziału władz" — cytowała z powagą, jakby każde słowo miało moc zaklęcia. Teraz uczestniczyła w zjazdach, marszach, debatowała z politykami, a kamery rejestrowały jej mowę o "obronie demokracji". Kiedy pytano ją o art. 178 ust. 3 Konstytucji, uśmiechała się tylko lekko: "Prawo to nie zawsze litera, czasem to duch".
Na ekranach telewizorów pojawił się znany profesor prawa Marek S. Jeszcze niedawno twierdził z powagą, że prezydent elekt może objąć urząd, nawet bez formalnego stwierdzenia ważności wyborów. Ale kiedy wygrał "niewłaściwy" kandydat, profesor z tą samą powagą ogłosił, że bez orzeczenia ważności zaprzysiężenie jest niemożliwe. Kamery pokazały tylko jego profil, by nie widać było, czy zaczerwienił się z zawstydzenia, czy ze złości. Tak oto prawda stawała się elastyczna jak guma do żucia Donald.
W tym samym mieście był młody mężczyzna, Robert B, który szukał sprawiedliwości po tym, jak wyszedł ze znajomymi bronić kościołów przed rozwścieczoną wulgarną dziczą wandali. Wierzył, że w sądzie odnajdzie prawdę. Przyszedł, usiadł, wysłuchał, jak strona przeciwna była reprezentowana przez znanego mecenasa, powiązanego z lokalnym układem. Wyrok zapadł w zaledwie dwie minuty. Bez uzasadnienia. Bez spojrzenia. Robert opuścił salę z pytaniem, które wracało do niego przez całe lata: "Czy sprawiedliwość przestała być celem, a stała się narzędziem?"
Nieopodal gmachu sędziowski klub towarzyski Iustitia tętnił życiem. Tutaj nie rozmawiało się o paragrafach. Mówiono o tym, jak się zemścić, kto wystąpi w TV, kto napisze felieton do europejskiego portalu, kto wygłosi tezy przeczące tym, które sami głosili miesiąc wcześniej. Widzowie już się nie oburzali — wzruszali tylko ramionami "znowu wciskają nam ciemnotę" i przełączali kanał na wolne media.
W międzyczasie na drugim końcu miasta, w kawalerce o odpadającym tynku, student prawa Oskar zapisywał kolejne kartki z cytatami z Konstytucji. Pisał: art. 7, art. 10, art. 178... Jego ręka drżała. "Państwo prawa umiera nie wtedy, gdy zło zwycięża, ale gdy prawo przestaje obchodzić tych, którzy powinni je chronić".
Wreszcie przyszedł dzień, w którym suweren się zbuntował. Nie maszerowali po ulicach zwolennicy jednej czy drugiej partii. To byli ludzie, których sprawy utknęły na lata w sądach, którymi nikt się nie interesował, którzy usłyszeli: "to nie jest miejsce dla takich jak Ty". Przynieśli transparenty "Chcemy sądów, nie teatrów", "Nie ma w sądach miejsca dla polityków w togach", "Stop Anarchii"
W marmurowym gmachu wreszcie zapadła cisza. Może po raz pierwszy od lat ktoś z sędziowskiej kasty usiadł w samotności przed pustym kodeksem i zadał sobie pytanie: "Czy jestem strażnikiem prawa, czy graczem polityki?"
Tak kończy się opowieść, która jeszcze się nie zakończyła. Jej zakończenie zależy od tego, czy w Polsce będzie jeszcze kiedyś sprawiedliwość, która nie zna partyjnych barw, medialnych min i sofistycznych wygibasów. Sprawiedliwość, która nie zmienia zdania w zależności od wyniku wyborów.

Piszę tutaj bo nie mogę już biernie przyglądać się kłamliwej propagandzie i likwidowaniu Państwa Polskiego
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka