Tkwię sam jak palec w tłumie, nikogo tu nie znam, kółko od walizki się urywa, ruszam i pyrkoczę czkawką dźwięków po wyświeconej posadzce hali przylotów. Przygodne towarzystwo z samolotu gdzieś się gubi, wokoło chmury angielskich słów, zwrotów, komunikatów i napisów, jakaś obsesja z tym angielskim, a przede mną proste zadanie: przeżyć! Żeby to zrealizować – muszę wykonać kilka czynności. Pierwsza z nich to zakup karty do - rozkodowanej wcześniej w Polsce – nokii. Pierwszy dobry znak, blond panienka zachwalająca vodafona okazuje się być Polką! Przekonuje, że sama używa sieci vodafona i kasuje 15 euro.

W strefie palenia wreszcie wyciągam papierosa. Niby to palę po podróży, ale tak naprawdę zapobiegawczo staram się wyczuć bujanie pod stopami. W końcu to wyspa, kto mi wmówi, że nie pływa?! Błędnik jednak nie notuje odchyleń, udaję, że wiążę buta, a pod dłonią też nic nie drży. Pojawiają się za to piętrowe autobusy i rzeczywiście: nadjeżdżają z prawej strony.
„Look Right” widzę wymalowany pod stopami napis i dorysowaną strzałkę. „Patrz w prawo” – tłumaczę sobie i łapię się na tym, że w obawie nadjeżdżającego samochodu patrzę w lewo.
– Sprytne… - mruczę. Oni tu rzeczywiście jeżdżą lewą stroną!
Wreszcie robię test mojej sieci - dzwonię do Łysego, który jest drwalem czy monterem na północy Irlandii, w Carrick on Shannon.
- A jednak przyleciałeś, nie spodziewałem się… - nie znajduję entuzjazmu w jego głosie, ale Łysy nigdy nie rzucał się nikomu na szyję.
- No…
- Jakoś musisz dojechać do Karrika, wieczorem będzie impreza – mówi, dodaje przygarść szczegółów i się rozłącza.
Mam więc zahaczenie. Po kilku desperackich rozmowach i mało skoordynowanych ruchach odnajduję wreszcie autobus, który zawieźć ma mnie do centrum Dublina. Kolejne monety nikną w skrzyneczce przymocowanej przy kabinie kierowcy, Murzyn wbija kwotę i wydziera mi świeżo wydrukowany bilet. Zdaje się, że mówi, bym umieścił walizę we wnęce na duży bagaż, ale przecież z oka jej nie spuszczę, co on - zwariował? Nie dość martwiłem się w samolocie?! Drapię się z moim nadbagażem na piętro autobusu!
Zaczyna się grudzień, ale na ulicach nie ma ani płatka śniegu; dostrzegam za to rosnące przy domach kilkumetrowe palmy, trawa jest zielona, a krzaki oblepione ciemnozielonymi liśćmi. Przypominam sobie Brylla, który napisał gdzieś: „Kto chce znać wiatr, niech będzie, gdy w Irlandii zima…”, ale nic nie wieje. Poeci! Jaka zresztą zima – w grudniu 2005 roku ludzie na chodnikach szwędają się w krótkim rękawie. Po 40 minutach ktoś wreszcie mówi mi, że jestem już w City Center, więc z żalem wysiadam, bo już się przyzwyczaiłem do autobusowego ciepła i smrodku i nawet przez chwilę wydaje mi się, że gdzieś mnie ten Murzyn dowiezie, gdzieś – w jakieś konkretne miejsce - gdzie powiedzą, cześć, rozgość się, umyj, prześpij, dobrze cię widzieć…
Waliza tłucze się po chwili po kostkach chodnika przy dwupasmowej, szerokiej ulicy, znowu ludzie tłumami, kino Savoy, rejestruję nazwę budynku, mijam postać Jezusa w dwumetrowej klatce z pleksi – ot – stoi sobie na środku pasażu i błogosławi chmary ludzkie i zwierzęce. W lewo iść, w prawo iść – co za różnica?!
Na rogu przy sklepie Spara przystaję odetchnąć, wyciągam papierosa i podsłuchuję dwie moherowe staruszki, które rozmawiają ze sobą podniesionym głosem. Nasłuchuję i mowy nie może być o pomyłce: one używają języka angielskiego i tak bardzo jest to dla znajomego przecież widoku rozmawiających babć nieprzystające, tak do niczego we wspomnieniach niepodobne, tak bardzo różne, że wręcz – bezwstydne i bezczelne.
Zamiast, jak Pan Bóg przykazał, mówić po polsku, szczególnie w tym wieku, nad grobem stojąc niemalże – one mówią po angielsku! Młodzi, z głupotą w głowach, to jeszcze rozumiem, niech mówią jak chcą. Ale one? Nie wstydzą się nic a nic i nawet chyba jedna drugą - rozumie. Niepojęte.
Kręcę głową śmiejąc się z ram, które sobie czasem nakładam, żeby nie zwariować, żeby nie dać się przestraszyć rzeczywistości, która może przerastać. Widzę je na Sądzie Bożym i już projektuję zdziwienie babć, kiedy święty Piotr odezwie się po polsku: - Dalej babcie do czyśćca, uczyć się polskiego…
Za Sparem skręcam i okazuje się, że ląduję rycht w dzielnicy chińsko-polskiej. Lampiony bujają się w oknach, kamienice stoją trzypiętrowe co najwyżej, skórki od arbuzów pod nogami, ktoś rzyga w zaułku, gonią się dzieciaki, samochody też jeżdżą, ale mniej. Choć wciąż po lewej. Mija mnie grupa Polaków i są to chyba głusi marynarze: szerokim, zamaszystym krokiem suną Parnell Street, obijają się od ścian, trochę się podpierają krzycząc do siebie różne polskie wyrazy niezwiązane w zdania. Krzyczą i najwyraźniej się nie słuchają. – A więc to tak… - mruczę.
O - rodzina polska idzie! Ona lekko utyka, klapki ją cisną. Trójka dzieci liże lody, w zimie, trzymają się tak bardziej koło niego. Ona odstaje od peletonu. Konkretny gość, 100 kilo jak nic, robię im zdjęcie na wszelki wypadek. Ona – też postawna, dupiata i łydziasta, niknie im z pola widzenia coraz bardziej, coś cichaczem, ale jednak – woła coś w ich kierunku. On się odwraca i wrzeszczy: - Jaka dieta, kurwa, jaka dieta?! Nie żryj po osiemnastej!
No to jestem w domu, i tu są ludzie i tu mają duszę!
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości