Uprzedzam: będzie lekko niestrawnie. Czytelnicy mojego blogaska (haj J ) wiedzą, że kilka razy w tygodniu (od dwóch prawie lat) odwiedzam miejscową bibliotekę czyli budynek „ze stali i szkła” w Blanchardstown. Library wizytuję częściej niż irlandzkie puby, co wcale nie podnosi mi samooceny, a wręcz przeciwnie; biblioteka jest za friko, a guinness (bleeeee) – nie jest. Można roboczo i w pełni zasadnie przyjąć, że właśnie z pazerności częściej wybieram regał z książkami niż górną półkę w pierwszym lepszym „Salmon’s Inn Pub”.
Jako stały bywalec biblioteki zyskałem kilka przywilejów korespondujących ze statusem stałego bywalca pubu – panie bibliotekarki machają do mnie fiszkami z daleka i witają po imieniu, nie muszę się dopychać do wolnego komputera z łaski systemu, wdaję się z paniami w rozmówki, a także – sporadycznie – korzystam ze służbowej łazienki. Pokłóciłem się też z leniwym (i/bo?) homoseksualnym bibliotekarzem, ale to inna historia. Takie to benefity!
Każda biblioteka na końcu świata ma swoje cuda. Cudem tej mojej są – tu przepraszam za rozczarowanie – dwie dość długie „polskie” półki, bo i na taką osobliwość natrafiłem. Książek polskich jest tak na oko z dwieście. 45% z nich to literatura autorek – Kofta, Tokarczuk, Gretkowska…, ten wachlarz. Kolejne 45% to literatura gejowska – Lubiewo oraz polskie tłumaczenia analogicznych tematycznie dzieł niemieckich, angielskich, amerykańskich i jakich tam jeszcze.
W najlepsze na półce pręży swój chudy grzbiet np. słynny polski „Amok”, którego autor podobno uprzejmy jest garować gdzieś we Wronkach, a którego dzieło w formie kserokopii sprzedawane jest na allegro. A przynajmniej było.
Niewyjaśnioną jeszcze zagadką jest: „Kto to zamawiał i co miał na myśli?”. Spisek to jawny, bo przypadek nie wchodzi przecież w grę. Jak codziennie masz na obiad kartofle, to pozbądź się złudzeń, że jesteś Eskimosem! Sprofilowanie polskich półek jest faktem ponad wszelką wątpliwość i ja to jeszcze wyjaśnię, dziś nie o tym.
Rzecz w tym, że znalazłem książkę, która wprawiła mnie w krańcowy zachwyt poznawczy. Nie spodziewałem się, że taki konglomerat okoliczności w ogóle mógł mieć miejsce, by książka mogła powstać i zapewne maczał w tym ręce demon drugiego rodzaju z rubinowym rysikiem!
Akcja rozgrywa się w okupowanym Krakowie – 1939-1941. Narratorką i bohaterką jest młoda żydówka, która w początkowej fazie wojny wymyka się „faszystom” i dzięki znajomości j. niemieckiego oraz niesemickiej urodzie staje się osobistą asystentką komendanta Wawelu, pierwszego zastępcy Franka. Książkę napisała współcześnie b. pracownica konsulatu USA w Krakowie, obecnie prawniczka w NYC. Całość wydał na całym świecie (wcale na pierwszy rzut oka nie widać) Harlequin Enterprises II.
Mamy więc świat faszystów w Krakowie, świat żydowskiego ruchu oporu oraz Polaków nauczonych przez okupację tylko tego „by przetrwać i żyć jak gdyby nigdy nic”. Nasza Emma przybiera imię Anny (papiery w Gdańsku organizują żydowscy bojownicy) i jest ukrywana u pani Krysi, ciotki męża, Polki w okazałym dworku przyjmującej na imprezach „faszystowskich” dostojników.
Na jednej z nich w Emmie zakochuje się wspomniany komendant Richwalder, a ona – łamiąc się między wiernością wobec męża, a chęcią kariery szpiegowskiej – zakochuje się w komendancie z konsekwencjami, prowadzącymi gdzieś pod koniec książki, do ciąży. Przy okazji targają nią wyrzuty sumienia związane z uczuciem, którym obdarzyła komendanta, penetruje tajne sejfy na Wawelu, wykrada kenkarty, ubolewa nad losem rodziny w getcie (które wizytuje przez dziurę w murze) oraz z obrzydzeniem nosi krzyżyk na piersi i wzdraga się przed (konieczną dla podtrzymania jej wizerunku) wizytą w kościele.
„W ciągu dwóch tygodni Niemcy rozgromili polską armię…” – czytamy z wypiekami. Kraków zaś jest miejscem, gdzie na UJ „dziekan oznajmił Jakubowi /mężowi/, że Żydom już nie wolno studiować na uniwersytecie”. W Krakowie na ulicach kupuje się pomarańcze (tu już tłumaczka nie wytrzymała zapisując w przypisach: „Pomarańcze jak i mnóstwo innych produktów, które bohaterowie powieści bez trudu nabywają w sklepach, w okupowanej Polsce były praktycznie niedostępne”).
To miejsce, gdzie ruch oporu składa się z żydowskich bojowników organizując udany zamach na krakowską kawiarnię „Warszawa” – „prestiżowy lokal naprzeciwko opery”, a „przywódcą rebeliantów” jest Alek Landesberg – „mózg całej operacji i nieustraszony przywódca zbrojnego podziemia”. Po jego śmierci zresztą „ruch oporu poszedł w rozsypkę”.
„Byłam pewna, że wszyscy, łącznie z moimi rodzicami, ucierpieli znacznie bardziej niż polska część ludności” – przyznaje po zamachu Emma-Anna. „Żaden w Polsce dom nie był już bezpieczny…”. Na koniec, w nocnej scenie na moście, konsekwentnie faszystowski komendant dowiaduje się, że Anna jest w ciąży i honorowo proponuje jej małżeństwo i transport do rodziny w Hamburgu. Ale niestety – w trakcie tej zasadniczej rozmowy wypadają jej z kieszeni płaszcza obrączki ślubne jej i męża i na dodatek świadectwo ślubu spisane w j. hebrajskim.
Komendant, co naturalne, targany jest miłością i faszystowską powinnością. Wyciąga zatem pistolet i strzela sobie w pierś, choć nie jest to do końca jasne, bo Emma ma zamknięte oczy, a z tyłu wyłania się bojowniczka Marta z dymiącym jeszcze rewolwerem. Ale strzały padają dwa… Tymczasem Emma klęczy nad faszystą.
„Oddałabym za niego życie. Komendant lekko poruszył głową. – Za późno. Proszę, zostań przy mnie, Anno – wyszeptał. (…) Pocałowałam zamknięte powieki.”.
Taka to literatura…
Pam Jenoff – „Dziewczyna komendanta” – 2007, w Polsce 2008.
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości