Wymyślili, że celem oddania swojego głosu w wyborach parlamentarnych nie będę musiał iść do konsulatu. Mogę internecikiem dać znać konsulowi, a on musi mi wysłać papiery do chaty na Clonsillę. Przy kawce w ogródku skreślę kogo wola, nalepię znaczek za 55 centów i pójdę potem do najbliższej skrzynki, a ludzie, którzy to zobaczą rzekną: Jak wrzucał, to kucał.
Wygoda jest – nie powiem, bo rzeczywiście wielu ludzi nie głosowało. Szczególnie tych, którzy mieszkają daleko i musieliby tracić dzień cały na dojazd do konsulatu i powrót do chaty. Tu jednak miody się kończą: sam sobie człowieku musisz obliczyć sprawność miejscowej poczty. Na nic stempel pocztowy.
Jak nie dojdzie na czas przed deadline’m, to nie zagłosujesz.
A nawet jak dojdzie, to nie będziesz miał pewności, czy zagłosowałeś.
Ba – nie będziesz miał nawet pewności na kogo zagłosowałeś!
Korespondencja elekcyjna wrzucana będzie rzekomo do osobnej urny, jednakże po wyborach dowiesz się człecze jedynie, że wysłano tyle a tyle kart do głosowania, z czego wróciło w terminie X %, przy czym Y % stanowiły głosy ważne.
Bo - uwaga! - komisja wyborcza w danym lokalu sprawdzać będzie, czy karty wyborcze będą się znajdowały w zaklejonej wewnętrznej kopercie (jak niezalepiona, to poczciarze gmerali?) oraz czy znajduje się w środku oświadczenie o tajnym i osobistym głosowaniu. A jak nie, to do okrągłego segregatora pod biurkiem!
To wszystko śmierdzi mi jak z chaty Masaja. Nie to, żebym zaraz cały polski korpus dyplomatyczny podejrzewał o chęć zamętu, choć przecież człowiek jest człowiekiem i kto komu powie która koperta zaklejona była na klej, a która sposobem poplucia i rozsmarowania?
Chyba wezmę udział w zaciągu na komisarza wyborczego, czy jak to się tam nazywa, choć wielkiej nadziei na skarmienie 100 euro (czy 80, nie wiem dokładnie) z podatkowego budżetu Polski nie żywię. Bo ostatnio mnie nie chcieli, ciekawe dlaczego.
Kazimierz Czaplicki z KraBiuWyb zauważył, że jeśli kto nie wierzy w skuteczność miejscowej poczty względnie uzna, że za późno chce kwity wysłać i pewnie nie dojdzie na czas może z tymi papierami pojechać do konsulatu i zagłosować „na pieszo”.
Każdy komitet wyborczy w Polsce może mianować swoich mężów zaufania. Mam nadzieję, że tam nie śpią. Mam też nadzieję, że na liście warszawskiej, na którą spłyną wszystkie głosy zza granicy i z pokładów polskich statków, partie prócz szefów poumieszczają jakichś konkretnych ludzi zorientowanych na nasz elektorat.
150 tysięcy głosów po ulicy nie chodzi!
PS. Musiałem zmienić tytuł, bo słabo docierało.
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka