Wy się tu we wojenki salonowe bawicie i w inne bajdurki klawiaturowców, a ja właśnie wróciłem z Moneypoint Elektrowni, gdzie kontrakt miałem o dziennym urobku netto równym zarobkom miesięcznym brutto w supermarkecie polskim. Na łeb mi dali kask, wskazali działalność manualno-pielgrzymkową, obuli w buty z kapkami i ogacili w takie różne inne. Rzecz oczywiście działa się w Pierwszej Irlandii i dopiero dochodzę do siebie po szychtach 12-godzinnych bez weekendów. Budowałem przy pomocy śrubek i elementów stalowych wiszący wiadukt, co to będzie dwoma taśmociągami jakiś żwir czy szlakę odprowadzał. Miałem tam interneik i laptopika, ale uwierzcie – ani razu, ani jednego ładniutkiego razu nie chciało mi się po robocie, a tym już bardziej – przed – się dowiedzieć co w Drugiej Irlandii. Tyle tylko, że notowałem różne rzeczy i m.in. zanotowałem, że… (poniższy wpis jest początkiem sagi): Kontrakt w Moneypoint Zatrudniłem się na początku grudnia na posadzie nad oceanem. Cały „myk” polegał na tym, że wspomniana elektrownia leżąca na zachodnim wybrzeżu Pierwszej Irlandii potrzebowała do świąt oddać do użytku dwu – bez mała – kilometrowy taśmociąg. Jako, że na miejscu nie mieli widać pod ręką straceńców, którzy zgodzą się na kontrakt „21 dni roboty, praca 12 godzin na dobę, nie ma weekendów ani żadnych wolnych dni” stąd też firma, która wygrała przetarg na tenże taśmociąg zadzwoniła do Dublina do innej firmy i ta inna firma bez trudu znalazła 14 gości, którzy zgodzili się na takie igraszki z własnym systemem immunologicznym. W grupie znalazłem się także ja – pomyślałem, że po 20 latach zarabiania klawiaturą oraz po absencji „we woju” przyda mi się wreszcie test na uczciwą pracę i powód do przyszłych prawdziwie męskich wspominek. Znalazłem się w grupie przypadkiem i oczywiście ani w głowie było mi się przyznawać, że zawodowo zajmuję się myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem (copyrajt – oranje). Przeszedłem jeszcze w Dublinie stosowne szkolenia safe pass gdzie przez cały dzień wbijano grupie do łbów jedynie to, żeby nie dotykać żadnych kabli i żeby chodzić w kasku. W przerwie kursu pani powiedziała, że wśród chorób zawodowych jest jakaś „xxxx-oza” (zapomniałem nazwy) i przenosi się ona przez spożycie sików szczura i że jeden klient irlandzkiego pubu na nią zapadł, bo od lat uporczywie pił piwo w pubie wyłącznie z butelki, a butelki wcześniej stały w piwnicy i szczur na szyjkę nasikał. Wiem, wiem – obrzydliwe to, ale takiej nowości dowiedziałem się na kursie bezpieczeństwa, więc nie widzę powodu, żeby się nie dzielić wiadomościami na temat ochrony zdrowia. Wywieźli nas w końcu z Dublina na drugą stronę Pierwszej Irlandii, tam gdzie Golfstrom przypędza rekiny i delfiny wprost z Hawajów, a z drugiej strony rzeka Shannon wpada do Atlantyku. Zresztą cały ten Atlantyk już następnego dnia miałem na plecach odblaskowego kombinezonu: „Atlantic Project Co.”. Zakwaterowali nas, owszem, przyzwoicie, pierwszego dnia zajechał autobus i cała 14-tka ochoczo wyładowała się po 20 minutach jazdy w cieniu silosów, budek, kotłów, kabli, kabli i kabli no i dwóch gigantycznych kominów przypominających jako żywo te z „Teorii Spisku”. No i kabli zwisających zewsząd. Ten pierwszy dzień to była bułka z masłem: dali nam sprzęt i wiedzę. Sprzęt polegał na butach, kamizelce, rękawicach, kasku z ochraniaczami małżowin oraz okularach ochronnych, które pierwszej nocy poddałem próbie młota i betonu i one – te okulary – wytrzymały! Co zaś do wiedzy, to przez kolejnych sześć godzin już na miejscu dowiadywaliśmy się, żeby żadnych kabli nie dotykać, a jak chcemy dotknąć kabla, to jednak lepiej, żeby go może jednak nie dotykać. Zrobiono nam zdjęcia, wydano po chwili identyfikatory magnetyczne i rozdzielono na grupę nocną i dzienną. Doszło do pierwszego zgrzytu w zespole, bo przecież „nocka” to 100% kasy więcej. Jeszcze więcej. Już-już miało się odbyć losowanie kto na dzień, a kto na noc, ale brygadzista ze Śląska sprawę załatwił jak na rampie jakiej: - Ty, ty, ty i ty, ty nie, ty też nie, ty, i ty. Co było robić… Trafiłem na nocki… PS. Aha - kasy nie dali, bo nas wyrzucili z pracy, bo podobno zaprotestował związek zawodowy elektryków, że ludzie bez kursów pracują w elektrowni i wychodzi na to, że dygałem za friko... Choć to się jeszcze okaże.
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka