Nie tak dawno w Dublinie i Nowym Jorku urządzono święto Guinnessa i amerykańsko-irlandzkie cwaniaki od marketingu wpadły na niezły pomysł. - Od razu na miejscu pobieramy materiał genetyczny, porównujemy z zachowanym materiałem jednego z irlandzkich królów wczesnego średniowiecza i sprawdzamy ilu potencjalnych następców tronu mieszka do dzisiaj w Ameryce i Irlandii – reklamowano imprezę.
Oczywiście tabuny dwunogów rzuciły się na te badania spożywając przy okazji hektolitry Guinnessa – świętowali kilka dni, a najmocniej świętowało kilkuset kolesi z tzw. irlandzkimi korzeniami, w których krwi stwierdzono królewski błękit.
Przy okazji warto zaznaczyć, że mierzono wysoko – pokrewieństwo dotyczyć miało nie byle królewiątka, a samego Niall’a Noígiallach (Niall od Dziewięciu Zakładników, Niall of the Nine Hostages), króla Tary, zgodnie z tradycją założyciela dynastii i przodka pretendentów do tronu arcykrólestwa.
Facet królował na wzgórzach Tary (taka irlandzki historyczny Wawel-Rospuda, oczko w głowie tutejszych ekologów i bolesny pryszcz na tyłku inżynierów-autostradowców) w latach 445-452. Wtedy, kiedy na terenach Polski nasi przodkowie dyskutowali co najlepiej zrobić, żeby ich byle wilk nie zeżarł.
Ale nic – okazało się, że co 12-ty badany w Irlandii i co 50-ty w Stanach legitymować się może królewskim pochodzeniem i zgłaszać pretensje do tronu. Wydano stosowne certyfikaty, a setki pozbawionych królestwa rudzielców piły guinnessika za darmo.
Tzw. poważni historycy wcale nie biadają nad tymi przeprowadzonymi ad hoc badaniami – wskazują, że Niall miał 12-tu legalnych synów nie licząc już licznych bastardów. Podnoszą również badania lingwistów; wg nich popularne w Irlandii nazwisko O'Neill pochodzi właśnie wprost ze wzgórz Tary.
Piękna, historyczno-ludyczna impreza. Marzy mi się coś takiego w Polsce. Ale czy znaleźlibyśmy w naszej historii takiego człowieka, który bezkrytycznie byłby stawiany pokoleniom za wzór do naśladowania?! Bezkrytycznie – powiadam.
JP2 z przyczyn oczywistych w tym rankingu się nie liczy.
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka