Nie mam najmniejszego pojęcia, ile z osób, które przychodzą tu na ten blog, by sobie coś tam poczytać i być może się odpowiednio nakręcić na resztę dnia, posiada w domu zwierzę. Wiedzieć tego oczywiście nie mogę, ale zakładam, że jest ich parę. W końcu, wbrew powszechnie sączonej propagandzie, ludzie, którzy identyfikują się z prezentowanymi tu emocjami, to osoby jak najbardziej zwyczajne, i statystycznie ani w jedną ani w drugą stronę nie odbiegające od ogólnopolskiej średniej, więc również, jak idzie o tak zwany inwentarz, wszystko powinno wyglądać jak najbardziej zgodnie z krajową średnią.
Osobiście, przez niemal całe swoje dotychczasowe życie, jakiegokolwiek zwierzęcia w domu nie posiadałem, lub nie posiadałem prawie. Czynię tu to zastrzeżenie ze względu na pewną rybkę rasy gupik, która, owszem, towarzyszyła mi w dzieciństwie przez dokładnie jeden dzień. A było tak, że któregoś razu zapragnąłem mieć rybkę. Rodzice sprawili mi więc akwarium, dali mi pieniądze na zakup owej rybki, plus konieczne dodatki, ja się udałem do sklepu z rybkami – jeśli ktoś myśli, że w PRL-u sklepów z rybami nie było, jest w ciężkim błędzie – i dokonałem odpowiedniego zakupu. Po przyniesieniu mojego gupika do domu, wrzuciłem ją do akwarium, po niej do akwarium wrzuciłem jakieś ziele, a na koniec nasypałem jej jedzenia, żeby sobie jadła. Niestety, nie minął nawet ten jeden dzień, kiedy rybka zdechła. Później wytłumaczono mi, że ryby to tak głupie stworzenia, że dopóki mają jedzenie, to jedzą. Nie są w stanie przestać. Jedzą, jedzą, aż umrą z przejedzenia. I to właśnie zdarzyło się mojemu gupikowi. Ja go zasypałem grubą warstwą tego jedzenia, a on uznał, że to po prostu trzeba jeść. Przykro mi z tego powodu bardzo do dziś.
Tak czy inaczej, więcej już żadnego zwierzęcia nie miałem. Oczywiście jednak znałem mnóstwo ludzi, zarówno z rybkami, jak i z kotami i oczywiście psami, więc jakieś tam pojęcie na temat posiadania w domu zwierzaka miałem. Na przykład, kiedy chodziłem do liceum, byłem straszliwie zakochany w pewnym absolutnie zjawiskowym dziecku imieniem Jola. Otóż owa Jola mnie osobiście nie bardzo chciała, natomiast miała psa wilczura, z którym musiała co wieczór wychodzić na spacer, a że często nie miała z kim, a mieszkała niedaleko, dzwoniła po mnie, a ja chętnie jej i jej psu towarzyszyłem. Pies Joli mnie lubił i ile razy znalazłem się obok jego nosa, on mnie obwąchiwał w okolicach krocza, na co Jola nieodmiennie wołała: „Zostaw go”. No cóż…
Pamiętam też, chodziłem do jednych państwa na lekcje i tam też był wilczur – taki duży, włochaty – który straszliwie śmierdział i wciąż mi przynosił piłkę, żebym mu rzucał, a kiedy nie chciałem, to na mnie warczał. Gdzie indziej był z kolei kot, który nieustannie chodził tam i z powrotem po biurku, po tych wszystkich książkach, zeszytach i kartkach, a ponieważ był cudownie asertywny, nie było sposobu, żeby go stamtąd wypędzić. Znów w innym domu, nie można było siadać na kanapie, bo kanapa należała do kota, który tam nieustannie sikał i kanapa była wiecznie mokra. A więc moja uczennica zawsze mnie ostrzegała: „Niech pan tam nie siada, bo tam kot sika”.
Oczywiście, zawsze był pies u nas na wsi. No ale on się nie liczy, bo, jak wiadomo, wiejskie psy są trzymane nie po to, by przynosiły piłkę i sikały na dywan, lecz odstraszały intruzów, więc siedzą przy budzie, dostają raz na jakiś czas coś do miski, i to wszystko. Tyle wszystkiego, że mają przynajmniej imię.
Psa – rudego foxterriera – jeszcze jako śliczna panienka, miała pani Toyahowa. Nienawidziłem go z wielu powodów. Przede wszystkim przez to, że ile razy szliśmy na spacer, nie można było siąść nawet na sekundę, bo on natychmiast przybiegał i szczekał jak opętany, żeby nie siedzieć, tylko iść. Stał przed nam i tępo szczekał. Straszne! Poza tym, kiedy już moi przyszli teściowie uznali, ze niech już będzie jak jest, i mogłem tam przychodzić na obiad, to po obiedzie zawsze padało sakramentalne zdanie: „Kto pójdzie z psem?”… no a ja oczywiście nie miałem wyjścia. Pies nazywał się Agat i skończył tak jak żył. Głupio. Rzucił się kiedyś, jak jakiś idiota, na dwa przechodzące wilczury, i one go zjadły. Zwyczajnie. Ot tak.
W zeszłym roku, moja najmłodsza córka kończyła 18 lat, i w związku z tym, już od mniej więcej roku zapowiadała nam, ze jej koleżanki zaplanowały jej na tę osiemnastkę kupić labradora. No i że on się będzie nazywał Syriusz. Przede wszystkim zaprotestowałem przeciwko temu Syriuszowi, uważając, że to imię jest głupie i pretensjonalne, no a poza tym i tak wiadomo, że w wszyscy będą na niego wołać „Serek”, albo jakoś tak, więc – po co? Dziś zresztą on się nazywa Marshall, a i tak wszyscy do niego mówią „Piesku”. Tyle jeśli idzie o imię. Gorzej było z samym psem. Przez to, że ja z psami nie miałem wcześniej żadnych bliższych relacji, a poza tym nie czułem do nich jakiegokolwiek sentymentu, bardzo mocno protestowałem. No ale, wiadomo jak to jest z dziećmi. No i w końcu przyszedł ten dzień, ów labrador do nas zawitał, i dziś waży ponad 50 kilogramów.
Kiedy piszę te słowa, on śpi. Leży tu pod nosem i śpi. Dokładnie tak samo, jak spał godzinę temu i dwie godziny temu, i identycznie jak będzie to robił przez kolejne parę godzin. W końcu jednak się obudzi i, merdając ogonem, przyjdzie i zapyta grzecznie: „Czy chciałbyś mi porzucać kaczkę?”, na co ja mu odpowiem, że nie teraz, i on pójdzie znów spać. Później zaczną się schodzić dzieci, no i z pracy tez wróci pani Toyahowa. No i on będzie bardzo szczęśliwy, bo on – podobnie jak ja – lubi gdy wszyscy są w domu. Pewnie dlatego, że w momencie kiedy wraca moja żona, pada sakramentalny rozkaz: „Wyłącz te ryki” i ja natychmiast muszę wyłączyć mojego Coltrane’a, a ja podejrzewam, że – choć on oczywiście jest bardzo zgodny, cierpliwy i przyjazny – Coltrane’a też nie lubi. A zatem, wróci moja rodzina, najmłodsza Toyahówna rzuci się obok niego na podłogę i zacznie się z nim całować, młodszy Toyah poklepie go po karku i zapyta, co słychać, natomiast moje starsze dziecko zacznie go oglądać, czy mu się nic nie stało w łapę, i czy nie ma kleszczy.
No ale – najważniejsze – wróci pani Toyahowa i zacznie z nim rozmawiać. Opowie mu, co się zdarzyło w pracy, zapyta go, jak minął dzień, czy wszyscy byli dla niego dobrzy, czy jak był w parku, to się rzucił na jakiegoś zwolennika Platformy Obywatelskiej, będzie do niego mówiła „Kochanie”, prosiła go, by się do niej przytulił, a ona mu zda relację z tego, co słuchać w necie.
I właśnie o panią Toyahową mi tu chodzi. Jak wiemy mniej więcej wszyscy, czasy są nienajlepsze. Człowiek nie zna ani dnia ani godziny. Kiedy dzwoni dzwonek do drzwi, to w sposób naturalny zaczynamy się zastanawiać, kto to taki, i czego od nas może chcieć. Kiedy przychodzi listonoszka, mamy nadzieje, że to, z czym ona dziś przychodzi, to nie jest list z któregoś ze współcześnie tak bardzo aktywnych urzędów… no i w ogóle, ze to nie jest coś, czego w żaden sposób nie potrzebujemy do szczęścia. Swoją drogą – ciekawa rzecz. Ile razu ona przynosi jakiś list za potwierdzeniem odbioru, pierwsze co robi, to pyta: „Odbiera pan?” Tak jakby doświadczenie jej mówiło, ze szansa jest pół na pół. Ciekawe. Powiem szczerze, że tego akurat, że to wszystko pojdzie w tę stronę, wcześniej się nie spodziewałem. A zatem – nie jest lekko. W związku z tym, że u nas w domu to ja zajmuję się wszystkim tym, co jest związane z zewnętrznym bezpieczeństwem rodziny, moja żona ma tylko jedno życzenie. Ona nie chce wiedzieć nic, i życzy sobie, by jej nie przynosić jakichkolwiek – dla, bezpieczeństwa, jakichkolwiek – wiadomości. Poza tym, pewnie przez świadomość nieustannego zagrożenia, robi wrażenie osoby raczej niezadowolonej. A zatem, od pewnego czasu w naszym domu panuje taki zwyczaj, by zanim ona wróci do domu, wszystko było wysprzątane i poukładane. No i żeby była cisza. Jeśli ktoś się na tym poziomie zagapi – nie jest dobrze.
I otóż proszę sobie wyobrazić, że od czasu, jak mieszka z nami ten pies, wszystko się bardzo, ale to bardzo, zmieniło. Pani Toyahowa wraca do domu z pracy, i w momencie gdy ona staje w drzwiach, przed nią stoi pies i merda ogonem. A ja jestem pewien, że gdyby ona się go zapytała – inna sprawa, że akurat to robi – „Co słychać, Piesku?”, a on by umiał mówić, to by jej odpowiedział: „Jest okay. Tak jak było wczoraj, i tak jak będzie jutro. Bo każdy dzień jest moim ulubionym dniem. I jestem szczęśliwy. I cieszę się, że cię widzę. Dobrze że jesteś”. A więc zrobiłby coś, czego ja na przykład nie robię prawie nigdy. Inna sprawa, że on nawet tego mówić nie musi. Bo to widać. Widać, słychać i czuć, jak mówi znana piosenka. A więc, żona moja jest dzięki temu psu szczęśliwa. Jest przez niego szczęśliwa, bo dla niej pies to ktoś taki, kto przynosi wyłącznie dobre wieści. To – przepraszam za patos, ale tak to wygląda – dostarczyciel dobrej nowiny. Nowiny, która polega na tym, że oto wszystko jest na swoim miejscu. I nie ma powodu, by się martwić. A ja już tylko się zastanawiam nad jednym. Czy to możliwe, że psy – że nasz pies – mają duszę? I czy one są zwyczajnie głupie, czy może wiedzą coś więcej i koniecznie chcą nam o tym powiedzieć?
To już koniec. Ktoś się pewnie zapyta, po jasne licho ten tekst? Czy ja już może z tych zmartwień zwariowałem? Możliwe. W końcu, kto może tego typu rzeczy wiedzieć? Natomiast bezpośredni powód jest inny. Otóż Elementarz się tak dobrze sprzedaje, że bardzo liczę na to, iż to co się udało dotychczas na nim zarobić, pokryje koszta druku, a później - kto wie? W dodatku, pojawiła się niespodziewana szansa tak zwanego sponsoringu, więc w ogóle nie jest najgorzej. A zatem, zacząłem myśleć o nowej książce, może gdzieś tak w jesieni. Pomyślałem sobie, że będzie się nazywała „Mój PRL”, i oparta będzie na zwykłych wspomnieniach z tamtych lat, oczywiście z odpowiednim nawiązaniem do tego co się tu dzieje dziś. I jeśli będzie polityczna, to wyłącznie w takim stopniu, w jakim to jest konieczne.
A tekst o psach to zaledwie przymiarka. Może być?
Tak czy inaczej. Proszę ze mną zostać.
Inne tematy w dziale Kultura