Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1230
BLOG

Literatura jak niedźwiedź

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Kultura Obserwuj notkę 34
      Dziś zostały w Salonie24 – choć oczywiście w tylko częściowo przez Salon – ogłoszone dwie premiery. Pierwsza  z nich to długo oczekiwany drugi tom „Baśni jak niedźwiedź” Gabriela Maciejewskiego, znanego nam również jako Coryllus. Drugą natomiast stanowi książka Jana Marka Chodakiewicza, której tytuł akurat jest o tyle nieistotny, że od samego początku został przykryty informacją znacznie bardziej od niego dźwięczną, że wstęp do niej napisał sam Sławomir Cenckiewicz. Ktoś może być ciekawy, skąd ja wiem o owych premierach. Otóż o tym, że ukazała się ksiązka Coryllusa wiem stąd, ze długo na nią czekałem i kiedy ona już jest, bardzo się cieszę, bo uważam Maciejewskiego za autora wybitnego. Co ciekawe jednak, i moim zdaniem niezwykle znaczące, o Chodakiewiczu również dowiedziałem się przy okazji „Baśni jak niedźwiedź”. W momencie bowiem gdy Coryllus na swoim blogu poinformował nas, że jego ksiązka już jest, nad tą informacją Salon24 zamieścili informację kolejną. Tę własnie, wspomniana przez mnie wcześniej. Że do kupienia jest też książka Chodakiewicza, no i że do niej wstęp napisał Cenckiewicz! Jak najbardziej z wykrzyknikiem.
 
    Dlaczego fakt, że nad wiadomością, którą Coryllus zamieścił na swoim blogu, o tym, że jego „Baśń” już jest i kto chce może ją kupować, Salon24 postanowił powiesić reklamę Chodakiewicza, uważam za znaczący? Z jednego tylko powodu. Otóż trudno znaleźć coś, co w tak wzorowy wręcz sposób ukazałoby całą symbolikę tego, co się właśnie stało. Gabriel Maciejewski wydaje kolejną swoją książkę, książkę będącą od początku do końca wyłącznie świadectwem jego talentu, determinacji i całkowitego osamotnienia w tym w co wierzy i czemu poświęcił swoje życie, informuje nas o tym osobiście – no bo innego sposobu zwyczajnie nie ma – a na to przychodzi tak zwany pop i, oczywiście skromnie i dyskretnie jak jasna cholera, zachęca nas, by może przy tej okazji zwrócić wagę na coś, co jest naprawdę świetne, bo poparte autorytetem samego Sławomira Cenckiewicza. No znacie go. To ten, co go czasem pokazują w telewizji. Tak właśnie działa ten biznes.
 
    Z Maciejewskim jesteśmy kolegami, a poza tym mamy wspólne interesy, które głównie polegają na tym, że to on jest wydawcą i sprzedawcą moich książek. Oprócz tego łączy nas poczucie wspomnianego wyżej osamotnienia. Osamotnienia, które sprowadza się do tego, że poza wzajemnym wsparciem i pomocą, możemy liczyć wyłącznie na swoją kreatywność, talent, siły i sympatię czytelników. A mnie dziś przyszło nagle do głowy, że ta sympatia jest na tyle duża, byśmy nie tylko mogli z sukcesem sprzedawać te nasze ksiązki, ale by w cieple tej sprzedaży spróbowali się ogrzać Chodakiewicz ze swoimi promotorami.
 
    Jak to się stało? Jak to się dzieje, że udało nam się stworzyć ów szczególny tandem, dzięki któremu, z każdym kolejnym dniem możemy bardzo realnie czekać na czas, kiedy w końcu relacja między książkami Chodakiewicza – ale przecież nie tylko – a naszymi stanie się tak oczywista, że nie wymagająca żadnego tłumaczenia?  Póki to wciąż jeszcze ma sens, spróbuję ten mechanizm pokazać na pewnym dość interesującym przykładzie. Otóż moja współpraca z Coryllusem układa się tak – i to proszę sobie wyobrazić, bez jakichkolwiek specjalnych ustaleń – że on pisze o sprawach poważnych, a ja tak sobie pieprzę trzy po trzy, co mi przyjdzie do głowy. Wynika to pewnie trochę z temperamentu, ale też pewnie i z różnic w oczytaniu. Coryllus jest człowiekiem, który czyta, a ja zaledwie usiłuję sobie przypomnieć to, co przeczytałem, kiedy jeszcze miałem na takie zajęcia odpowiednie siły, i to doświadczenie jakoś wykorzystać. Poza tym, ja naprawdę – i proszę nie traktować tego mojego zapewnienia jako tępej kokieterii – inaczej nie potrafię.
 
      Ponieważ teksty, które tu wklejam wielu osobom się podobają, a niektórym podobają się wręcz bardzo, zdarza się od czasu do czasu, że ktoś mnie zacznie namawiać, bym napisał coś poważniejszego. Na przykład powieść, albo zbiór opowiadań. A ja, choć rozumiem tę tęsknotę, bo bym sobie chętnie poczytał coś naprawdę poruszającego, napisanego ładnym językiem, a jednocześnie nie tak okropnie ulotnego jak felieton, w dodatku tak naprawdę bez początku i końca, za każdym razem odpowiadam, że to jest zwyczajnie nie do zrobienia. Przede wszystkim, ja, gdybym miał napisać coś dłuższego niż na parę stroniczek, bym się zwyczajnie w tym pogubił – i to zarówno jak idzie o formę, jak i o treść. No a poza tym, z opowiadaniem historii sprawa jest naprawdę bardzo poważna. Niemal tak poważna jak z robieniem poważnych filmów, które mają się nam zachować się w pamięci i wołać o ponowne obejrzenie. To nie może być więc tak, jak kiedyś zdarzyło mi się przeczytać w wywiadzie-rzece chyba z reżyserem Filipem Bajonem – to zresztą, biorąc pod uwagę fakt, że oni są wszyscy równie wybitni, akurat jest bez znaczenia – który opowiadał, że to jeden z jego filmów powstał w taki oto sposób, ze on wracał nad ranem samochodem z jakiejś imprezy, w pewnym momencie zatrzymał się na tak zwane sikanie, no i kiedy tak sikał, spojrzał na ów poranny krajobraz i on go tak nakręcił, że on w tej sprawie zrobił swój kolejny film.
 
      Jak mówię, dziś praktycznie nic nie czytam, ale kiedy to robiłem, byłem w stanie nieustannego podziwu dla wielkości niemal każdego z nich. Czy to był jakiś Musil, czy Czechow, czy Lowry, czy Dahl, czy Canetti, czy choćby owi przeróżni Amerykanie, ja aż drżałem z owego podziwu i wiedziałem, że tu nie ma w ogóle o czym dyskutować.
I odwrotnie. Zdarzało mi się czytać – przyznaję, że zaledwie fragmenty – takich mistrzów współczesnej powieści, jak Kuczok, Pilch, czy ta Masłowska, i też wiedziałem jedno. Że gdyby mnie coś podkusiło, by się wziąć za pisanie powieści i napisałbym coś takiego, to bym ze wstydu zwyczajnie zwariował. Ktoś mi powie, że niepotrzebnie się tak unoszę, bo sam ostatnio parę razy pisałem o tym, że mainstream jest do niczego. Że trzeba czytać autorów niszowych, bo dopiero prawdziwy underground daje prawdziwe efekty. No ale, przykro mi to mówić, ale tu też nic z tego. Czy uznamy za niszę Bronisława Wildsteina, czy blogera podpisującego się Free Your Mind – tu jest jeszcze gorzej. Naprawdę. Daje słowo. Tu jest jeszcze gorzej. Ja miałem okazję zapoznać się z fragmentami sztuki powieściowej FYM-a i to jest po prostu coś, na co mi brakuje słów. I proszę mi uwierzyć, że ja w żaden sposób nie sugeruję, że sam bym od niego napisał coś mądrzejszego – choć kto wie? kto wie? – jest bowiem całkiem prawdopodobne, że moja powieść byłaby jeszcze gorsza. Tyle że ja właśnie przez to, nie widzę takiej możliwości, bym się kiedykolwiek miał brać za powieść.
 
      Słyszę jednak opinie, że może faktycznie Kuczok i Pilch są do niczego, że to jest normalne towarzystwo okolic Wyborczej, i że trzeba próbować innych autorów, już nie tak celebrowanych, a mimo to naprawdę świetnych. I oto w ten właśnie sposób wpadła mi w ręce książka kogoś kto nazywa się Marek Krajewski, zatytułowana „Rzeki Hadesu”. Z zapowiedzi na okładce wynika, ze szansa jest, choćby z tego względu, że ów Krajewski, co by o nim nie myśleć, jak dotychczas, przynajmniej nie dostał wciąż jeszcze nagrody Nike. Poza tym, proszę posłuchać: „ur.1966 – pisarz, filolog klasyczny. Przez wiele lat prowadził na Uniwersytecie Wrocławskim zajęcia, z których zrezygnował, by poświęcić się wyłącznie pisaniu książek. Autor bestsellerowych powieści kryminalnych o Eberhardzie Mocku i Edwardzie Popielskim. Ich przekłady ukazały się w dziewiętnastu krajach”. No a później jeszcze nagrody i tytuł „Ambasadora Wrocławia”.
 
      Czytajmy więc: „Kilka dni wcześniej Popielski siedział rozparty jak pasza w garderobie Szaniawskiego i przypatrywał się dziennikarce pani Kazimierze Piechowskiej. Wyglądała tak jakby pozowała do obrazu Podkowińskiego Szał uniesień. Była pulchna, piegowata i ogniście rudowłosa. Miała cudownie jasną karnację, która w Popielskim budziła największy niepokój i pożądanie. Zastanawiał się bowiem od samego początku, jak mocno kontrastowałaby skóra jej pośladków z jego ciemnymi lędźwiami i udami”.
 
      Rozumiemy się, mam nadzieję. Oto człowiek wykłada na uniwersytecie filologię klasyczną, i w pewnym momencie ogarnia go tak silny niepokój twórczy, że postanawia rzucić cały ten interes i poświęcić się wyłącznie pisaniu książek. No i efektem tego jest stworzenie postaci Eberharda Mocka i Edwarda Popielskiego, sprzedanie tego w dziewiętnastu krajach, no i to honorowe ambasadorowanie dla Wrocławia. No i skóra pośladków. Na tle ciemnych lędźwi. Przepraszam bardzo, ale tak to ja nie chcę. Nawet jeśli uznać, że ja lepiej od tego Krajewskiego wiem, jaką funkcję w zdaniu pełni spójnik „bowiem”. Nawet jeśli te lędźwie i skóra pośladków miałyby sprawić, że ja bym się mógł każdego dnia spokojnie budzić, nie martwiąc się już nigdy o los mojej rodziny. Za takie coś, ja serdecznie dziękuję.
 
      Ktoś mi powie, że w tej sytuacji, to jest już mój problem. Jak chcę, mogę się męczyć i tłuc te felietony o niczym, i mieć jednocześnie satysfakcję, że one są takie świetne. I zgoda. To jest mój problem. Ale lędźwi nie będzie. Za to będzie uczciwie. I to jest właśnie klucz do sukcesu. Który niedługo już stanie się publiczny. Jeśli zacznie Coryllus ze swoim kolejnym tomem „Baśni”, będzie mi bardzo miło. 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (34)

Inne tematy w dziale Kultura