Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
2016
BLOG

Who the fuck are The Who?

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Kultura Obserwuj notkę 41
      Już jakiś czas temu spostrzegłem, że w Salonie24 jest parę blogów, których cała ambicja sprowadza się na przykład do relacjonowania zawartości kolejnych płyt zespołu Pink Floyd, czy informowania, że Agnieszka Radwańska awansowała do kolejnej rundy któregoś z kolejnych turniejów, lub przepisywania bieżących wiadomości z Onetu, czy z samego Salonu. Zawsze mnie zadziwiało, że są ludzie, którzy najpierw wpadają na pomysł, by prowadzić bloga, następnie przeprowadzają całą procedurę rejestracji, i w końcu siadają do komputera, by następnie pisać coś takiego na przykład: „Etap XII Saint-Jean-de-Maurienne – Annonay – Davézieux (220km) jest wyjazdem na pogórze alpejskie i parę ostrych premii górskich powinno zamieszać w peletonie”.
 
      No ale w końcu, nie mój interes, nie mój problem. Każdy robi co chce, i gdyby nam przyszło się zastanawiać nad każdym rodzajem ludzkiej aktywności, którego nie rozumiemy, to byśmy prawdopodobnie w parę dni oszaleli. Proszę jednak sobie wyobrazić, że zupełnie nagle przyszło mi do głowy, że i ja też, przynajmniej ten jeden raz, mógłbym potraktować ten blog jako okazję do wyrzucenia z siebie czegoś co jest zarówno kompletnie nieważne z obiektywnego punktu widzenia, ale też niewykluczone, że dla wielu czytających wręcz niezrozumiale, a co mnie dręczy niemal od zawsze. Mam mianowicie na myśli bardzo kultowy rockandrollowy zespół o nazwie The Who.
 
      Myślę więc sobie, że co mi tam. Napisałem już tyle strasznie ważnych tekstów na jeszcze ważniejsze tematy, że nic nie zaszkodzi, jeśli ten jeden raz podzielę się czymś, co mi leży na sercu a zdecydowanej większości w ogóle nie obchodzi. Napiszę bez żadnej okazji, bez żadnego absolutnie zamiaru, bez żadnych konsekwencji. Ot tak. Żeby tę sprawę raz na zawsze załatwić. A jeśli przy okazji jacyś miłośnicy sztuki muzycznej Pete Townshenda i jego kolegów się na mnie obrażą, to nawet i lepiej. Może się przynajmniej czegoś dowiem.
 
      Otóż szczerze przyznam, że o zespole The Who wiem od czasu gdy miałem może 13 lat, a jednocześnie, jeśli ktoś mnie poprosi, bym wymienił tytuły ich największych przebojów, to poza My Generation nie przypomnę sobie nic. Zero. Oczywiście wielokrotnie słuchałem ich płyt, jeszcze w tamtych dawnych czasach, ale, jak mówię, nic poza My Generation w pamięci mi nie utkwiło. Mam kolegę Michała Dembińskiego, który komentuje niekiedy na moim blogu pod adre3sem www.toyah.pl. Otóż Michał jest Brytyjczykiem wychowanym w Londynie i kiedyś, kiedy był jeszcze młody, był prawdziwym punkiem. Ponieważ mieszkał w Londynie, a czasy były jakie były, on chodził na wszystkie możliwe koncerty. A więc był dwa razy na koncercie Sex Pistols, również w składzie z Sydem Viciousem, słuchał The Police, kiedy oni jeszcze supportowali The Clash, czy Sham69 – akurat w tej chwili nie pamiętam – przeprowadzał dla studenckiej gazetki wywiad z braćmi Ramone… no więc wie na ten temat wszystko. I proszę sobie wyobrazić, że on mi mówi, że The Who są bardzo dobrzy. Proszę go więc, żeby mi powiedział, jakie jeszcze piosenki The Who poza My Generation są dobre, na co on mi odpowiada, że trudno powiedzieć. Wszystkie są dobre. No a która płyta jest najlepsza? Tak samo. Nie da się powiedzieć. Oni byli po prostu dobrzy. No i co ja mam robić?
 
      Słuchałem The Who wiele razy i nie pamiętam, poza tym nieszczęsnym My Generation, nic. Natomiast bardzo dobrze wiem, jak wygląda Pete Townshend, jak mówi, no i co mówi. Konkretnie trzy wypowiedzi. Pierwsza to taka, że kiedy on zaczynał występować, bardzo się zachwycił tym, że Keith Richards, kiedy gra na gitarze, to kręci takie zamaszyste kółka prawą ręką, więc któregoś dnia poszedł do Richardsa i zapytał, czy on nie miałby nic przeciwko temu, żeby i on tak robił. Na co Richards mu odpowiedział, że jemu jest obojętne, bo on i tak już stracił do tego grepsu serce i osobiście tak już nie gra. No więc Townshend postanowił że ma drogę wolną, no i stąd to charakterystyczne machanie ręką.
 
      Druga historia jest równie ciekawa. Otóż w roku 1968  The Who występowali na festiwalu w Monterey. Ich popisowym wówczas – dziś zresztą też – numerem było niszczenie na zakończenie My Generation sprzętu. No i zdarzył się kłopot. Otóż w tym samym czasie gwiazdą był Jimi Hendrix, który z kolei akurat sprzętu nie niszczył, ale podpalał i rozwalał swoją gitarę. Plan festiwalu był taki, że zaraz po tym, jak Hendrix podpali i zniszczy gitarę, ze swoim My Generation wyjdzie The Who i zaczną robić demolkę. Townshend dziś opowiada, że on, obawiając się, że po Hendriksie ich popisy będą wyglądały okropnie głupio, poszedł do Hendriksa i poprosił, żeby może on wystąpił na koniec, kiedy już The Who zrobi odpowiedni show. Niestety, Hendrix Townshend i jego kolegów spuścił, no i to jest coś, czego on mu do dziś nie potrafi zapomnieć.
 
      No i wreszcie wypowiedź trzecia. Zapytany o opinię na temat Led Zeppelin, Townshend odpowiedział, że jemu jest bardzo przykro to mówić, ale on ich nigdy nie potrafił polubić. Co więcej, on nigdy nie potrafił zrozumieć, skąd ta cała kariera. I jego to że musi tak ich ocenić bardzo boli, bo osobiście on ich wszystkich lubi, to byli i są bardzo dobrzy koledzy, no ale niestety – muzycznie tam nie ma nic.
 
      A więc to jest to, co mnie w całej historii The Who zadziwia, i jednocześnie dręczy. Oto zespół, który stworzył jedną jedyną piosenkę, w dodatku ta piosenka jest do tego stopnia jedna jedyna, że kiedy oni dziś jako stare dziady gdzieś występują, to muszą koniecznie ją grać z tą całą dziś już tak tandetną oprawą; oto lider zespołu, który kiedyś jako młody chłopak podejrzał u Keitha Richardsa pewien gest i do dziś używa go jako swojego znaku rozpoznawczego; oto artysta do dziś nie potrafiący darować Hendriksowi, że ten go kiedyś fatalnie zlekceważył, i w dodatku się tą swoją emocją publicznie chwali… pewnie tylko po to, by się trochę się ponapinać, że kiedyś miał ten zaszczyt zamienić z Hendriksem parę słów; wreszcie autor jednego przeboju – w dodatku praktycznie debiutu – który o kimś kto swój największy sukces sprzedał jako wydawnictwo praktycznie anonimowe (bo mógł sobie na to pozwolić), mówi że on nie rozumie skąd to całe zamieszanie. I to coś, po tych wszystkich latach, zamiast zniknąć w otchłani historii muzyki rockandrollowej tak jak… no nie wiem, kogo wymienić, by go nie obrazić? The Troggs może? Inna sprawa, że oni mieli aż dwa hity. Zamiast więc zniknąć, zadaje szyku na salonach światowej muzyki rockowej, jako Historia. Przedziwne.
 

       Po co to wszystko piszę? Tak jak przyznałem wcześniej, bez jakiegoś konkretnego celu. Głównie dla siebie, żeby powiedzieć coś co chciałem powiedzieć już dawno. A więc, jak by nie patrzeć, dokładnie z tych samych powodów, co w przypadku każdego innego, z tych już ponad tysiąca, krążących to tu to tam tekstów. Może kogoś i ten zainspiruje.  

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (41)

Inne tematy w dziale Kultura