Wspominałem już o tym przy którejś z okazji, ponieważ jednak zmarł mój kolega, bloger Seawolf, muszę do tego wspomnienia wrócić. Otóż któregoś dnia, rozmawialiśmy sobie z Józefem Orłem o polskiej mniej lub bardziej niezależnej, publicystyce, i ile razy, padało nazwisko jakiegoś autora, ja na nie reagowałem jakimś grubym słowem. W końcu Orzeł stracił do mnie cierpliwość, i zapytał mnie, czy ja jestem w stanie wymienić czyjąkolwiek publicystykę, poza tekstami Gabriela, Kamiuszka i swoimi, o której mógłbym wypowiedzieć jedno dobre zdanie. Przyznam, że tym pytaniem mnie Orzeł zastrzelił.
Rzecz bowiem w tym, że moje nastawienie do sceny, na której przyszło mi funkcjonować, jest krytyczne w sposób wręcz założycielski. Ja, ile razy mam okazję zajmować się tym, co piszą inni, nawet jeśli coś mi się spodoba, natychmiast nabieram podejrzeń, że albo sam czegoś nie dostrzegłem, albo ów komplementowany przez mnie autor miał jakiś wyjątkowo dobry dzień i trafił mu się ów tekst, jak przysłowiowej kurze ziarno. A zatem, przyznaję, jeśli mam oceniać tak zwaną konkurencję, to – niekiedy z satysfakcją, a niekiedy ze szczerym bólem – stwierdzam, że konkurencji nie ma.
Kiedy, widząc, że ta cała publicystyka jest zwyczajnie marna, odczuwam satysfakcję? Otóż dzieje się tak w przypadku autorów, co do których mam podejrzenie, że miejsce, jakie zajmują ani im się nie należy, ani też nie wywalczyli go własną pracą i talentem, ale cwaniactwem, bezczelnością i towarzyskimi powiązaniami. I tu mamy takich autorów, jak na przykład Waldemar Łysiak, bloger Wszołek, czy blogerka Kataryna. Kiedy czytam któryś z tekstów Łysiaka, czy kolejny felieton któregoś z tych dwojga, nie mogę nie czuć tej satysfakcji, widząc, jakie to tak naprawdę jest nic.
W jakich momentach, widząc, że mam do czynienia z tekstem słabym, nieprzemyślanym, źle napisanym, odczuwam smutne rozczarowanie? Otóż dzieje się tak w przypadku autorów – niemal zawsze blogerów – o których wiem, że to co robią, wynika ze szczerego zaangażowania i wiary w to, że swoim pisaniem służą prawdzie. Jest mi zawsze bardzo przykro, kiedy widzę, jak ktoś się szarpie z materią, aby z niej wyrwać tę czystą, żywą prawdę, prawdę bez kompromisów i bez nędznej kalkulacji, a jedyne, co z tego wychodzi, to jeszcze jeden byle jaki tekst, z byle jakim przesłaniem, którego równie dobrze mogłoby nie być. Nie zdarza się to często, ale owszem – zdarza się.
Dziś, kiedy dowiaduję się, że mój kolega Seawolf nie żyje, a przy okazji słyszę, że on już od długiego czasu był bardzo chory, wydaje mi się, że wiem, dlaczego on pisał tak dużo, i dlaczego to, co pisał, było tak często i tak bardzo byle jakie. Szczere, bezkompromisowe, uczciwe, ale okropnie byle jakie. Domyślam się, że on, wiedząc, że przed sobą ma przyszłość fatalnie nieokreśloną, bardzo chciał napisać jak najwięcej i jak najwięcej po sobie zostawić. Wiedząc też, że to, co już udało mu się osiągnąć – a przyznaję, że osiągnął naprawdę dużo – bardzo też wierzył w to, że ta cała masa ludzi, wedle głupio kłamliwych wyliczeń jego wydawcy, ponad dwa miliony osób, to wojsko, które uczyni z niego gwiazdę tej naszej wspólnej walki. Nic z tego nie wyszło i wyjść nie mogło. Z tego, co widzę, wynika, że śmierć Seawolfa dla wielu tych, którzy się dziś mienią jego przyjaciółmi stanowi zaledwie okazję do tego, by po raz setny dołożyć komuś, kogo się obsesyjnie nie lubi, choćby mnie, czy Coryllusowi.
Chwilę po tym, jak wydałem swój Elementarz, pojawiła się w Sieci wiadomość, że Seawolf napisał coś, co się ma nazywać „Alfabetem Seawolfa”. Okay. To jest ta wolność, o którą walczyliśmy. Rzecz jednak w tym, że jedyne gdzie ja słyszałem o tej książce, i gdzie znajdowałem zachętę do tego, by tę książkę kupować, to blogi samego Seawolfa, i zredagowany przez niego samego tekst, że oto zbliżają się Święta, i ów Alfabet będzie idealnym na tę okazję prezentem. W żadnym innym miejscu nie znalazłem pojedynczej informacji na temat tego, co to za książka, czego ów Alfabet dotyczy, czy to są ludzie z blogosfery, czy może politycy, czy polityczne zdarzenia, czy może kraje, jakie Seawolf, pływając tymi swoimi statkami, zwiedził – zero. Nic. Sam tę książkę chciałem sobie kupić, choćby po to, by się zorientować, o czym ona jest, ostatecznie jednak zdecydowałem się dopiero wczoraj. I jest mi przykro jak cholera, kiedy pomyślę, że dla Seawolfa nie przypadnie z tego nawet te głupie 5 złotych, czy ile tam wydawca zobowiązał się mu odpalić.
Z tego co wiem, Seawolf miał wielu przyjaciół. Ponieważ w swojej walce o to, by znaleźć się w najbardziej szerokim mainstreamie, odniósł pewne sukcesy, domyślam się, że był osobą lubianą, a jeśli lubianą, to z pewnością sympatyczną. Nie umiem sobie jednak przypomnieć, by przez ten czas, kiedy jego teksty można było znaleźć zarówno w „Warszawskiej Gazecie”, w „Gazecie Polskiej”, na platformie wpolityce.pl i w wielu innych, mniej lub bardziej rozpoznawalnych, miejscach, gdziekolwiek ukazała się recenzja napisanej przez niego książki. Żeby w którymkolwiek z tych miejsc choćby poinformowano o tym, że Seawolf wydał Alfabet i że warto go kupić. Szukam w pamięci i nie umiem sobie odtworzyć JEDNEGO tekstu, opublikowanego choćby tu w Salonie24, gdzie któryś z tych jego przyjaciół, którzy dziś drwią ze mnie i z Gabriela, jak to ja i on nie docenialiśmy Seawolfa za życia, omówiłby ów „Alfabet Seawolfa”. A ja wiem, dlaczego tak jest. Są tego dwa powody: jeden taki, że nikt z nich – podobnie jak my – tej książki ani nie kupił, ani nie przeczytał, a drugi, że żaden z nich w pisaniu o niej nie widział żadnego dla siebie interesu.
Czemu? Otóż sprawa jest jasna jak słońce, i proszę sobie wyobrazić, że odpowiedzią wcale nie jest to, że Seawolf był słabym autorem. Osobiście uważam, że on nie pisał najlepiej, natomiast nie ulega wątpliwości, że i tak był o niebo sprawniejszy, a przede wszystkim ciekawszy, od takiego Tomasza Sakiewicza, który go zatrudniał, od braci Karnowskich, którzy postanowili się przy nim trochę podlansować, a już na pewno od Gadowskiego, Goćka, Ziemkiewicza, czy Wildsteina, z którymi w pewnym momencie przyszło mu tworzyć wspólny front. Seawolf przy nich wszystkich był gwiazdą najwyższej jasności. Jego problem jednak polegał na tym, że on z jakiegoś powodu uznał, że jeśli uda mu się znaleźć towarzystwo, które będzie wobec niego deklarowało wspólnotę poglądów, które będzie miało odpowiednią rynkową siłę, i które zechce go przyjąć do swojego grona, on osiągnie to, o czym marzył – dla siebie i dla Polski. Jednej rzeczy jednak nie wziął pod uwagę. Że oni wszyscy jego sukces mają w nosie, a Polska ich obchodzi o tyle tylko, o ile jeszcze z niej nie wyjechali gdzieś do Paryża, Berlina, czy Londynu. A jeśli on im jest do czegokolwiek potrzebny, to tylko po to, by się przy nim może nieco uwiarygodnić.
Biedny Seawolf. Nie wiedział, że mamy wojnę i że w tej wojnie jesteśmy kompletnie sami, a naprzeciwko siebie mamy wilki – prawdziwe wilki, a nie jakieś morskie, czy te z bajek dla dzieci – i że możemy je pokonać z łatwością, ale tylko pod jednym warunkiem. Że ani na moment nie stracimy wiary w słuszność tego co robimy, i nie damy się wziąć na litość. Bo oni tylko na to liczą. Że my się okażemy dobrymi ludźmi.
Na koniec refleksja osobista. Parę dni temu, jeszcze zanim doszła do mnie wiadomość o tym, że Seawolf nam umarł, przeglądałem stan mojego konta i znalazłem pewną wpłatę z adnotacją „od Seawolfa”. To już było po tym, jak ja mu powiedziałem, co sądzę o jego pisaniu. We wczorajszym wspomnieniu na www.toyah.pl napisałem, że on miał coś, czego nie miał nikt inny, a już najbardziej ja – ów nieprawdopodobną wolność od niskich emocji. On z całą pewnością wiedział, że cokolwiek o nim napiszę, to nic to nie zmieni. Ani u mnie, ani u niego, ani pomiędzy nami. Zmiana jednak jest. Zupełnie niezależnie od tego, cośmy sobie pomyśleli. W „Warszawskiej Gazecie” zwolniło się miejsce. Nie ma takiej możliwości, by tam pojawił się ktoś lepszy.
Inne tematy w dziale Polityka