Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
3396
BLOG

My name's Watkins... Dr. Watkins, czyli nasi poszli w biznesy

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 128

 Nie wiem, czy już tu o tym wspominałem, ale nawet jeśli tak było, to na wszelki wypadek proszę posłuchać raz jeszcze. Otóż są dwie rzeczy, na których się znam moim zdaniem bezdyskusyjnie. Pierwsza z nich, to pisanie. Ja potrafię pisać z wyjątkową sprawnością. Oczywiście, nie ulega wątpliwości, że, jak idzie o to, co się znajduje głębiej, a więc o tak zwany przekaz, zawsze ktoś się może znaleźć, kto powie, że to co ja piszę, to stek idiotyzmów, względnie nudy na pudy, i ja, choć się z tym radykalnie nie zgadzam, nie mam zamiaru z tą opinią dyskutować. To co chcę natomiast powiedzieć to tylko to, że od strony technicznej, to jak ja piszę stoi na najwyższym poziomie.

      Co takiego jeszcze potrafię? Otóż ja bardzo dobrze znam język angielski. I znów, nie chodzi mi o stronę praktyczną. Nie twierdzę bowiem, że potrafię mówić, jak prawdziwy Brytyjczyk, że kiedy mówię, nie popełniam błędów, ani wreszcie, że znam wszystkie słowa, które powinienem znać. Natomiast od strony technicznej, język angielski nie stanowi dla mnie jakiejkolwiek zagadki. Niekiedy nawet mam wrażenie, że jak idzie o ową stronę techniczną, ja na poziomie języka angielskiego czuję się pewniej, niż nawet w języku polskim. W czym się to przejawia? Mniej więcej w tym samym, o czym wspomniałem wcześniej odnośnie moich umiejętności pisarskich. Jeśli mi na tym bardzo zależy, ja piszę po angielsku równie dobrze, a niekiedy i lepiej, niż po polsku. Jeszcze w czymś? Owszem. W tym, że, jak idzie o angielską gramatykę, ja wiem praktycznie wszystko.  Mam nadzieję, że mój bardzo dobry kumpel Michael Dembiński się tu nie obrazi, ale bywa, że ja nawet u niego na blogu znajduję ewidentne błędy gramatyczne. On zresztą dobrze wie, o czym mówię.

      A zatem, kiedy producenci filmu „Rój” zaproponowali mi tłumaczenie dialogów na język angielski, ja tę robotę przyjąłem z takim spokojem, jakby oni mi na przykład powiedzieli, żebym napisał w języku polskim tekst na 240 słów pod tytułem: „O wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia”. Jednak już na samym początku, kiedy rzuciłem okiem na projekt umowy, zaniepokoił mnie fragment mówiący o tym, że moja praca zostanie zweryfikowana przez wynajętego przez producenta fachowca, i od jego oceny będzie zależała kwestia mojego wynagrodzenia. Dlaczego mi się ta klauzula nie spodobała? Oczywiście nie dlatego, że bałem się, iż oni mnie mogą przyłapać na jakiejś niekompetencji, bo to akurat nie wchodzi w grę, ale że w ten sposób ja automatycznie tracę wszelkie argumenty. Ja im oddaje swoje tłumaczenie, któryś z wynajętych przez nich ludzi ogłasza, że ono jest do bani i ja jedyne co mogę zrobić to wynajmować za własne pieniądze swojego eksperta, stawiać ich przed sądem, a potem bezradnie obserwować, jak dwóch pajaców się kłóci, czy lepiej jest użyć czasownika „must”, czy „have to”.

      Napisałem więc człowiekowi, który prowadził ze mną korespondencję w imieniu firmy, że ja bym wolał, żeby oni mnie w takiej sytuacji nie stawiali. On jednak zapewnił mnie, że ten zapis ma akurat przede wszystkim wartość proceduralną, i że oni nie mają w stosunku do mnie jakichkolwiek złych intencji, no a ja pomyślałem, że nie mam się co w tej sytuacji szarpać.

      Robotę wykonałem, odesłałem w przepisowym terminie, i w równie przepisowym terminie otrzymałem mail od „mojego” człowieka, w którym on mnie poinformował, że ich ekspert ocenił moje tłumaczenie tak nisko, że oni mi muszą moje honorarium obniżyć o 30 procent. Choćby po to, żeby zapłacić ekspertowi za włożony w moją pracę wysiłek.

       Do informacji dołączone było moje tłumaczenie całe pobazgrane na czerwono. Kiedy mówię „całe”, nie używam tu figury stylistycznej. Kiedy mówię „całe”, mam na myśli to, że tam niemal każda linijka jest od początku do końca czerwona. Kiedy mówię „całe”, chcę powiedzieć, że wynajęty przez producenta bardzo patriotycznego filmu o Roju specjalista naprawdę zrobił wszystko co mógł, żeby wszyscy widzieli, jak on się strasznie napracował.

     Człowiek od „Roja”, z którym się biznesowo układałem, zapewnił mnie, że ów ekspert to autentyczny native speaker, w dodatku specjalista od robienia napisów do filmów, a więc oni nie mają innego wyjścia, jak we wszystko, co on im mówi, uwierzyć. Oni zwyczajnie muszą mu uwierzyć, kiedy on ich zapewnia, że 90 procent mojego tłumaczenia nie nadaje się do niczego innego, jak do natychmiastowego wykreślenia.

       Ja nie mam tu sposobu, żeby polemizować z kolejnymi uwagami, jakie poczynił wobec mojego tłumaczenia ów człowiek, bo tego jest przede wszystkim zwyczajnie za dużo, a poza tym to wszystko ma praktycznie wyłącznie charakter kosmetyczny, natomiast mogę zapewnić, że, jak idzie o sytuacje, kiedy ja faktycznie popełniłem tam jakąkolwiek omyłkę, tam są zaledwie trzy, czy cztery takie miejsca, a więc mniej więcej tyle samo, ile prawdopodobnie znajdzie się w tekście, który aktualnie piszę.

      Natomiast mam kilka bardzo mocnych powodów, by sądzić, że ów ekspert, jeśli rzeczywiście jest native speakerem, to tylko takim, jakich często można znaleźć wśród lektorów uczących na kursach w Empiku. A więc, jest duże prawdopodobieństwo, że to jest jakiś Brazylijczyk, czy Niemiec, który przez 5 lat mieszkał w Londynie. Czemu tak sądzę? Otóż, jak mówię, powodów jest kilka, ale podam jeden, mianowicie związany ze wspomnianym wcześniej użyciem dwóch czasowników „must” i „have to”. Otóż każdy przeciętny maturzysta wie, że różnica miedzy jednym a drugim jest taka, że „must” to rozkaz, a „have to” to opis sytuacji. A zatem, jeśli ja komuś każę się nie ruszać z miejsca, mówię „You must stay put”, a nie „You have to stay put”. W polskim tekście „Roja” jest fragment, kiedy to Pogoda wydaje Rojowi polecenie: „Aż do odwołania masz tam siedzieć”. I oto okazuje się, że ów zagraniczny ekspert postanowił zmienić moje „You must stay put till I call you out” na „You have to stay put until further notice”. I proszę nie sądzić, że ja wybrałem akurat ten przykład, bo on jest najbardziej drastyczny. Nie. Po prostu zależało mi na czymś w miarę prostym.

       Za trudne? A więc może jeszcze prościej. Tłumacząc napisy do tak zwanej czołówki, aby nie zaliczyć ewentualnej wpadki, dla pewności sprawdziłem sobie na pierwszym lepszym angielskojęzycznym filmie DVD, jak ta cała produkcja filmowa jest oznaczona, i powtórzyłem to kropka w kropkę.Ekspert natychmiast moje „directed by” zmienił na „director”; „music score” na „music”, “edited by” na “editor” itd.Byle było jeszcze bardziej czerwono.

   Mało? Trudno. Jak mówię. Tego jest zwyczajnie za dużo. Ale mam za to coś jeszcze lepszego. W umowie zostało zapisane, że ja otrzymuję wynagrodzenie od jednej strony w formacie 1800 znaków. Każdy kto kiedykolwiek zajmował się tego typu aktywnością, wie, co to oznacza. W ten sposób zdefiniowana strona obejmuje zarówno znaki, jak i wszelkie odstępy między fizycznie istniejącymi znakami. A zatem, jeśli przetłumaczony tekst ma zachować edytorską przejrzystość, a więc na przykład ma być wyposażony w odpowiednie ustępy, tam nie może się znaleźć 1800 znaków, ale znacznie, znacznie mniej. Zastrzeżenie dotyczące liczby znaków ma więc tylko taki cel, by tłumacz nie używał zbyt dużej czcionki. Gdyby tak nie było, strona jako punkt odniesienia by się w ogóle nie pojawiała.

      Firma producencka o nazwie „Studio Filmowe Dr Watkins Sp. z o.o.”, kiedy już kazała mi pokryć honorarium dla ich kumpla eksperta, uznała, że właściwie można pójść na całość i mi policzyć tę robotę nie od strony, ale od liczby znaków.

      Moja córka, która mimo zaawansowanej już dorosłości, jest okropnie uwrażliwiona na wszelkie przejawy nieuczciwości, wręcz jest na mnie wściekła, że ja całą tę sprawę zwyczajnie odpuściłem. Ja jej tłumaczę, że ja nie mam żadnych szans; że po tamtej stronie stoi System; że wreszcie ja mam tyle codziennych zmartwień, że nie mam siły na to, by sobie dokładać nowych. A ona wciąż mi powtarza, że mam się odwoływać.

     Otóż nic z tego. Jedyne miejsce, gdzie ja się od lat już odwołuję, to jest ten blog i nie zamierzam tego zmieniać. A skoro tak, to ja opowiem jeszcze coś, już na sam koniec. Wiele lat temu wybitny rockowy zespół Sonic Youth postanowił wydać album z okładką, na której umieścił zdjęcie nagiej kobiety. Ona ani nie była specjalnie wyzywająco naga, nie robiła nic szczególnego; zwyczajnie stała naga. I oto, firma płytowa, która wydawała piosenki Sonic Youth ocenzurowała tę okładkę, twierdząc, że ona jest nieprzyzwoita. To jednak, co w tym było najbardziej bulwersujące, to fakt, że owa firma to, ni mniej ni więcej, jak Rough Trade, a więc „label”, którego sama nazwa miała wskazywać, jacy to oni są okropnie alternatywni i niezależni. Komentując to wydarzenie, ktoś powiedział mniej więcej coś takiego: „Ile razy będziecie kupować ich płyty i pomyślicie, że jesteście tacy alternatywni i wolni, nie łudźcie się. Oni są dokładnie tacy, jak cała reszta… tyle że tacy jacyś dziwni”.

      A zatem ja też mam pewien apel do nas wszystkich: Ile razy ktoś Wam powie, że film o Roju to naprawdę fantastyczna, wreszcie prawdziwie polska produkcja, a ludzie, którzy go robią, to polscy patrioci i porządni ludzie, nie łudźcie się. Oni są dokładnie tacy jak cała reszta, tyle że tacy jacyś dziwni. A sam film? Dokładnie taki sam, jak ten syf Wajdy o Wałęsie, tyle że tu na Rosjan się mówi się „Ruscy”. 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka