Do pisania tego tekstu przymierzam się już z różnymi przerwami od dłuższego czasu i jeśli dziś go przedstawiam, to głównie przez to, że obawiam się iż jeśli tego nie zrobię teraz, nie zrobię już tego nigdy, a mam silne przeczucie, że to by stanowiło jakieś zaniedbanie. A słowo daję, że jest coś, co mnie od tego by się tu szczególnie angażować mocno odpycha, a mianowicie zawstydzająca wręcz trywialność tematu. W końcu, skoro już jakiś czas temu zgodziliśmy się co do tego, że ten blog będzie zawsze starał się wyprzedzać ludzkie emocje o parę kroków, głupio jakoś wskakiwać w sam ich środek, czyż nie? No ale, jak mówię, sprawa nie daje mi spokoju od dłuższego już czasu, więc myślę, że może lepiej będzie, jeśli ją zamkniemy raz i na zawsze.
Pamiętam jak kiedyś zdarzyło mi się trafić na bardzo zabawny tekst znanego nam już tutaj amerykańskiego dziennikarza Boba Greene’a, w którym przyznaje on, że oto właśnie złamał bardzo stanowczo przestrzeganą w jego środowisku zawodowym zasadę, by nie przyjmować od osób z zewnątrz jakichkolwiek prezentów. I oto z okazji setnej rocznicy istnienia firmy produkującej najsłynniejsze na świecie kije baseballowe o nazwie Louisville Slugger, otrzymał on w prezencie specjalnie zaprojektowany kij ze swoim nazwiskiem w miejscu, gdzie zwykle znajdowały się nazwiska największych baseballistów Ameryki. Felieton Greene’a jest, jak mówię, napisany w sposób bardzo zabawny, a jego główna myśl jest taka, że on wprawdzie wie, że za to, że on ów prezent przyjął, może mieć poważne kłopoty, jednak ów kij dla niego jest tak cenny, że jeśli redakcja będzie próbowała mu go odebrać, on woli raczej umrzeć, niż go oddać. Dlaczego? No, to jest już bardzo proste: dla niego, podobnie jak dla znacznej części Ameryki, baseball to świętość niemal od urodzenia, a Louisville Slugger to nieodłączna część owej świętości.
Lubię czytać Greene’a, więc mam dużo różnych powodów, by i ten tekst zapamiętać i dobrze wspominać, tu jednak mam wciąż w głowie to co Greene napisał o owej zasadzie, by nie przyjmować prezentów od osób z zewnątrz, w obawie przed oskarżeniem, że w ten sposób ktoś uzyska nienależny mu wpływ na politykę redakcji. No i przypomniał mi się tamten tekst dziś, kiedy nagle dowiedziałem się, że członkami Rady Nadzorczej krakowskiej spółki znanej powszechnie jako Krakchemia są ksiądz Kazimierz Sowa i były wieloletni szef Biura Ochrony Rządu, Marian Janicki. Co to za spółka ta Krakchemia? Otóż, poza działalnością, która nas nie musi interesować, właściciele Krakchemii są też głównymi właścicielami sieci delikatesów Alma, oraz firmy pod nazwą Krakowski Kredens, a ponadto reprezentują na polskim rynku takie firmy odzieżowe, jak Burberry, Kenzo, czy Hugo Boss, a właściciel Krakchemii jest też właścicielem fimy Premium Cigars, która na polskim rynku jest wyłącznym dystrybutorem kubańskich cygar, no i jak się niedawno dowiedziałem, sekretarzami Rady Nadzorczej owej Krakchemii są znany nam wszystkim na tyle dobrze, by o nim tu więcej już nie mówić, ksiądz Kazimierz Sowa, oraz Marian Janicki, a więc człowiek, który jako szef BOR-u odpowiadał za przygotowanie wyjazdu prezydenta Kaczyńskiego i 95 innych osób do Smoleńska, a następnie za swoje zasługi został przez prezydenta Komorowskiego wyróżniony stopniem generalskim.
Ponieważ zatem zarówno Janicki jak i Sowa to z naszego punktu widzenia postacie w najmniejszym stopniu nie anonimowe, warto by było się dowiedzieć, kim jest człowiek, który im tę robotę dał. Otóż on się nazywa Jerzy Mazgaj, jest wybitnym krakowskim biznesmenem, o którym osobiście nie wiem nic, albo prawie nic. Wszystkiego czego się na jego temat dowiedziałem, to to, co znalazłem w Sieci, a więc że jest on bardzo zamożny, mieszka w „otoczonej parkiem willi, którą w czasie okupacji zbudowano dla Hansa Franka i jego generałów”, jest członkiem miejscowego Rotary Club, osobiście jednak, jak zaświadcza sam ksiądz Sowa, jest osobą bardzo skromną i w osobistych kontaktach wyjątkowo „zwyczajną”, do tego stopnia, że swojej córce wyraźnie powiedział, iż sobie nie życzy, by ona budowała swoją karierę na karierze starego Mazgaja, że ma do wszystkiego dojść własną pracą i zdolnościami, i przez to dziś ona jest zaledwie skromnym dyrektorem w jednej z firm swojego ojca.
Sam Mazgaj nie ma ani jachtów, ani wysp na Karaibach, żyje bardzo skromnie, a jego największą radością jest rodzina oraz kubańskie cygaro plus szklaneczka 25 letniego ulubionego szkockiego singla pod wieczór. Niestety, nie znalazłem żadnych informacji na temat ludzi, z którymi on się ewentualnie lubi podzielić tym cygarkiem i tą flaszką. To znaczy, tam się pojawia tylko ów ksiądz Sowa, no ale czy on lubi kubańskie cygara, no i czy w ogóle jest pijący – o tym ani słowa. Osobiście myślę, że chyba jednak nie. Jako katolickiemu księdzu, to do niego nawet pewnie taka rozpusta nie pasuje. Widziałem też zdjęcia samego Mazgaja i on też nie wygląda, jakby tych garniturów od Hugo Bossa i płaszczów Burberry używał osobiście, ale przyznaję, że pozory mogą mylić. Tak, więc, jak mówię, o Mazgaju nie wiem niemal nic. A mimo to wciąż mi chodzi po głowie tamten tekst Boba Greene’a napisany z okazji setnej rocznicy założenia firmy Louisville Slugger, no i tego, że jej właściciele podarowali mu z głupia frant ten kij.
Pora kończyć, i od razu muszę przyznać, że czuje bardzo mocno, że z tego tekstu nie wyniknie nic, co by potwierdzało, że warto było go w ogóle pisać. No ale czasem się tak zdarza. Przynajmniej więc mam ten spokój, o który od początku przecież chodziło.
Wszystkich zainteresowanych informuję, że każdą z czterech moich książek, poczynając od starych felietonów, a kończąc na książce o zespołach, a od przyszłego tygodnia również książki o języku angielskim, można zamawiać bezpośrednio u mnie pod adresem toyah@toyah.pl, lub na stronie www.coryllus.pl. Tam też można znaleźć mnóstwo innych rzeczy, bez których, jak się prędzej czy później okazać musi, żyć nie jest już tak łatwo. Jeśli ktoś jednak woli kupować w sposób tradycyjny, może się wybrać do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy Warszawie, do księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 też w Warszawie, albo do księgarni wojskowej w Łodzi przy Tuwima 33, ewentualnie do księgarni „Latarnik” w Częstochowie przy Łódzkiej 8. No i byłbym zapomniał o Katowicach: Księgarnia „Wolne Słowo” na ulicy 3 maja.
Inne tematy w dziale Polityka