To będzie mój pierwszy blogowy „wpis” salonowy, taki na „dzień dobry”.
A zatem - dzień dobry, jestem „panią od muzyki”.
Uczę, jak poprzez dźwięk i ruch poznawać siebie, ludzi wokół i świat. Nie gram na flecie prostym, tylko na fortepianie. Śpiewam. Robię to, co wydawało mi się spełnieniem największego marzenia już w przedszkolu - tworzę. A na codzień przebywam z człowiekiem i jego dźwiękiem, który nieraz cicho woła o pomoc, innym razem jest nagłym okrzykiem radości, melodyjnym opowiadaniem, a najczęściej tak głośnym wrzaskiem „po prostu”, że po południu głowa pęka i tyle z tego powołania.
Rozpoczynam pisać w sierpniu, bo za chwilę wrzesień znów zapuka i znów zaskoczy. Szykuję już swoje zeszyty, konspekty, inspiracje, a przede wszystkim głowę - żeby ruszyła do szkoły otwarta na wyzwania. Łażąc po górach rozciągam jeszcze komórki nerwowe, żeby uelstycznić cały system i przygotować go na codzienne drgania. Nie, ćwiczeń nigdy dość…
We wrześniu znów będzie Staś, Emilka, Ania i Krzysiek oraz wielu, wielu innych. Każdy z nich zmaga się z niemożliwym, z pokonywaniem swojego wstydu, strachu przed wyśmianiem, a ja razem z nimi, po polsku - solidarnie.
Co z tego będzie? Po co ta muzyka? Przecież z muzyki nic nie ma, tylko czas się traci.
A czas to, wiadomo, pieniądz (i to jaaaki może być!).
Tak sobie teraz siedzę i marzę, żebyśmy zaczęli ją traktować serio, tak, jak dbamy o język, pokarm, wiedzę. Przecież nie chcemy uczyć dzieci koślawej polszczyzny, ani dawać byle czego do zjedzenia, a tym bardziej przekazywać fałszywych informacji. W leniwym sierpniu marzę sobie, że moi uczniowe, kiedy już zostaną lekarzami, dziennikarzami, hydraulikami, konsulterami i profesjonalistami różnej, nie odkrytej jeszcze maści, spotkają się na domowym graniu.
A właśnie, że możliwe.
Fantazja, że w Polsce każdy wie mniej więcej jak chwycić instrument i bez zażenowania zagrać na nim ulubioną melodię, lub zaśpiewać piosenkę pod nosem, w chórze, podczas rodzinnego spotkania, wcale nie jest nie do zrealizowania. Wyobrażacie sobie siebie na próbie kwintetu smyczkowego? A może chociaż w zespole wokalnym? Czemu nie?
Wiele nie trzeba, wystarczy trochę, a potem jakoś pójdzie. Po to uczę i tego się trzymam.
Pod hasłem „Pani od muzyki” znajdziecie więc przygody nauczycielki z szeroko rozumianym „środowiskiem zewnętrznym”. I to nie nauczyciela języka ojczystego (w miarę ważne) matematyki (przydatne), chemii (przyszłościowe), ale zepchniętej gdzieś na margines - muzyki (długa przerwa). Wiem, wiem, „długa przerwa” to również plastyka i,
o zgrozo, wuef. Ale ja obiecuję pisać tylko o muzyce, a dokładniej - o moich refleksjach płynących z obserwacji dzieciaków oraz samej siebie. Mam nadzieję, że dzięki temu blogowaniu będę lepszą „panią od muzyki”, a Wy (jeśli ktokolwiek to teraz czyta) znajdziecie w tych moich zmaganiach miejsce dla siebie.
Z dźwiękiem - do miłego poczytania!
POM