Fot. Pani Dubito
Fot. Pani Dubito
PaniDubito PaniDubito
451
BLOG

Baba z wozu, koniom lżej, czyli miłość w czasach zarazy

PaniDubito PaniDubito Koronawirus Obserwuj temat Obserwuj notkę 7

W ten pogodny, świąteczny, rodzinny czas chciałabym Państwa uraczyć jakże krzepiącą opowieścią o umacniającej się nowej polskiej tradycji pielęgnowania więzi rodzinnych. Mianowicie o nowym podejściu do wiekowych rodziców, którzy z pewnością nie chcieliby być dla nas ciężarem i z wdzięcznością przyjmują naszą decyzję, aby ten ciężar z siebie zrzucić


Personel medyczny opuścił pacjentów domu opieki!

Taka wieść obiegła Polskę tuż przed świętami. Chodzi o dom opieki przy ul. Bobrowieckiej 9 w Warszawie, prowadzony przez fundację Nowe Horyzonty. Czytałam tę informację w artykułach Piotra Halickiego na onecie i w głowie mi się nie mieściło. Opuścić osoby wymagające opieki, obłożnie chore? Personel medyczny to zrobił? Pielęgniarki, lekarze, fizjoterapeuci? To jeszcze nie pozbawiono ich prawa do wykonywania zawodu? Prezes fundacji, postawiona w sytuacji braku rąk do pracy -- od jednej pacjentki, o której zarażeniu niedawno poinformował fundacje szpital, mogło się zakazić wielu pracowników i pensjonariuszy, w związku z czym część pracowników została objęta kwarantanną, a reszta porzuciła pracę -- zwracała się o pomoc do sanepidu, do wojewody i do innych instytucji. Na próżno, sanepid zgodził się przebadać tylko personel mający styczność z zakażoną, odmówił natomiast zbadania pacjentów, mimo że zachodziło duże prawdopodobienstwo, iż większość z nich może już być zakażona (potwierdziły to wkrótce testy zlecone przez samą fundację). Wojewoda Konstanty Radziwiłł (lekarz) zgłosił sprawę do prokuratury. Więc prokurator ma ratować życie nieszczęsnych pensjonariuszy? Mają tam dogorywać bez niezbędnej pomocy medycznej? Czy podobnie postąpiono by w wypadku kliniki rządowej?


Koronawirus probierzem człowieczeństwa?

Ktoś powiedział, że miarą człowieczeństwa jest nasz stosunek do zwierząt, a ktoś inny zmodyfikował to na „stosunek do słabszych istot". W epoce przedwirusowej mogliśmy się pocieszać, że rodziców jak zbędne przedmioty traktują tylko ludzie bez sumienia. Lecz słysząc o sytuacji na Bobrowieckiej, zaczęłam się zastanawiać: A co na to rodziny osób przebywających w tym ośrodku? Ich córki, synowie, wnuki? Nie przeszkadza im, że w miejscu, gdzie umieścili kogoś najbliższego, grasuje koronawirus, lecz nie ma nikogo, kto mógłby matce / ojcu / babci udzielić pomocy? Czy skoro płacą ciężkie pieniądze za ich pobyt tam, to nie mają już żadnego poczucia obowiązku wobec nich?

Równie zastanawiająca jest reakcja personelu medycznego, który albo postanawia samowolnie opuścić ośrodek, albo też pomimo polecenia z góry nie chce iść tam pracować. Personel medyczny zamiast ratować życie bawi się w Boga, decydując, kto jest godzien, żeby żyć, a kto nie? Czy po ustaniu epidemii takim osobom w przychodni czy szpitalu będzie można powierzyć swoje życie? Ja bym nie powierzyła.


Dom opieki klasy lux

Kilka lat temu, gdy na opiekę nad niedołężną mamą szło multum kasy plus multum naszego czasu (trzeba było ciągle dojeżdżać do odległego o 60 km miasta i nadzorować płatne opiekunki oraz co rusz wydzwaniać do nich, by coś uzgodnić itd.), rozważaliśmy jakiś hipercudowny i hiperluksusowy dom opieki, tak by mama czuła się tam jak u Pana Boga za piecem. Tak się jednak złożyło, że docierały do nas informacje tylko o domach hiperstrasznych, a przy tym hiperdrogich. W których umiera się hiperszybko.

To stało się regułą, niezależnie od tego, czy dom prowadziły siostry zakonne, jakaś wspólnota wyznaniowa czy fundacja.

-- Wiesz, moją znajomą rodzina oddała do domu opieki -- zadzwoniła raz do mnie zszokowana koleżanka. -- Całkiem młoda jeszcze kobieta, po sześćdziesiątce. Ale dostała alzeheimera, no i córka z mężem ją oddali.

-- Jak to, to nie mogli się nią opiekować? -- zdziwiłam się.

-- Ja też tego nie mogę zrozumieć.

Około roku później rozmowa jakoś zeszła nam znów na ten temat.

-- A jak tam twoja znajoma w tym domu opieki?

-- Zmarła już jakiś czas temu.

-- Jak to?

-- No tak to.

Umrzeć na alzeimera w ciągu niespełna roku? Kolega, którego teściowa ma alzheimera, opowiadał, że opiekuje się nią w domu mąż. Przykro patrzeć, jak sukcesywnie postępuje jej demencja, mimo to pani ta żyje z alzheimerem już ładnych kilka lat, nie umarła wcale w ciągu kilku miesięcy.

Podobnych rozmów odbyłam wiele.

Ceniona profesor wyższej uczelni zapada nagle na jakąś chorobę. Choroba nie zagraża życiu, ale czasowo uniemożliwia pracę. Córka -- pracownik naukowy -- uznaje, że matka sama w domu może sobie teraz nie poradzić, a ona doglądać jej nie będzie. Płaci ciężkie pieniądze za luksusowy dom opieki. Krewny pani profesor odwiedza ją tam wkrótce i nie poznaje własnej ciotki -- zamiast energicznej, inteligentnej kobiety na łóżku w ponurej klitce samotnie leży znieruchomiała sylwetka z oczami wbitymi w sufit. Tonie we własnych odchodach, nikt się nią nie zajmuje. Pani profesor umiera w tym luksusowym miejscu po paru miesiącach.

Sąsiadka mojej teściowej ma już dobrze ponad sto lat, ale ciągle na chodzie i przy zdrowych zmysłach! Doglądają ją córki, same ponadosiemdziesięcioletnie, mieszkające w tej samej klatce w bloku. Czują się coraz słabsze, wreszcie uznają, że lepiej będzie, gdy oddadzą matkę do domu opieki. Wyszukują najlepszy w promieniu kilkudziesięciu kilometrów.

-- I jak tam sasiądka w nowym domu? -- pytam teściową przy następnej rozmowie,

-- Zmarła.

Starsza, samotnie mieszkająca pani ma pewne problemy ze zdrowiem i uznaje, że lepiej będzie się przenieść do renomowanego domu spokojnej starości. Koleżanka, która ją tam odwiedza, po miesiącu zauważa dziwne zmiany w jej zachowaniu, osobliwe rozkojarzenie i otępienie. Po dwóch miesiącach zmiany są jeszcze bardziej szokujące. Po trzech miesiącach kobieta nie żyje. Analogiczna historię koleżanka opowiada o znajomym, którego również tam odwiedzała.

Innej starszej pani córka wmawia, że wygodniej będzie jej w domu opieki. Nawiasem mówiąc, córka mieszka w tym samym bloku, w tej samej klatce piętro wyżej. Nie wspomina przy tym matce, że jej mieszkanie jest potrzebne dla usamodzielniającej się wnuczki, starsza pani jest przekonana, że jej mieszkanie dalej na nią czeka. Ale mieszka już w domu opieki -- którego nie wolno jej opuszczać! Kobieta przy zdrowych zmysłach i w pełni sprawna zamknięta w więzieniu. Odwiedza ją tam tylko jedna z dawnych sąsiadek. W takim miejscu zdrowy człowiek by zwariował. Rano wiekowi pensjonariusze są wypraszani ze swoich pokojów i usadawia się ich przy stole w świetlicy, gdzie wysiadują przez cały dzień aż do wieczora, gapiąc się tępo w ściany i nie robiąc zupełnie nic. Nie ma żadnych zajęć, nikt się nimi nie zajmuje, monotonię przerywają tylko trzy posiłki.


W mojej rodzinie również zdarzył się epizod z domem opieki społecznej

Trafił do niego brat mojej mamy wraz żoną. W sumie na własne życzenie. Mieszkali w ogromnym mieszkaniu komunalnym w secesyjnej kamienicy, w domu, w którym na świat przychodziły wszystkie wnuki naszych dziadków, w tym i moja skromna osoba, w którym przez dekady toczyło się całe życie naszej rodziny. Gdy pewnego dnia moja mama proponuje bezdzietnemu bratu, że wyłoży pieniądze na wykup rodzinnego mieszkania od miasta, ten nie zgadza się. Zawsze był przekorny. Za to niedługo potem na kolanie na świstku papieru pisze testament, w którym mieszkanie przekazuje pociotkom swojej żony -- postanowił mianowicie wykupić je z ich pomocą (za grosze w stosunku do wartości mieszkania).

Niedługo potem ciocia łamie nogę i ląduje w szpitalu. Jej siostrzenica wmawia zestresowanej wiekowej kobiecie świeżo po operacji (lecz nadal całkowicie sprawnej umysłowo), że lepiej, aby przenieśli się z wujkiem do domu opieki, bo w jej stanie nie da rady przecież wujka obsługiwać, a wujek sam nawet nic nie ugotuje. I tak to wujek z ciocią zamiast w 120-metrowym mieszkaniu muszą zadomowić się w 10-metrowym obcym pokoiku w małym miasteczku ok. 30 km od swojego domu. Ciocia -- zdrowa jak koń, nie licząc złamanej nogi -- nie pożyje długo, umrze po jakimś miesiącu.

Wujek nie może się odnaleźć w nowym miejscu, w dodatku już bez żony. Kilka razy wsiada w autobus, chcąc wrócić do swojego domu, w którym mieszkał przez 60 lat. Nie zdaje sobie sprawy, że w dzień po odtransportowaniu go do domu opieki pociotki żony zdążyły już zaprowadzić tam swoje porządki (i powyrzucać na śmietnik jego i nasze rodzinne pamiątki). Przy którejś z takich eskapad zdoła wreszcie dotrzeć na miejsce -- lecz spadnie ze schodów i złamie nogę.

Snuliśmy teorie, cóż to takiego mogło sprawić, że spadł z szerokich, wygodnych, znanych sobie schodów. Tak czy siak, nie minęły dwa tygodnie od złamania, a wujek już nie żył.

Resztki instynktu przetrwania zachował za to mój teść. Gdy szpitalni chirurdzy po rozcięciu go stwierdzają, że nie mają tam już nic do roboty, radzą mu hospicjum. Idzie więc do hospicjum -- po czym codziennie przy każdej wizycie błaga żonę, żeby go stamtąd zabrała. A ona, widząc, że mąż z dnia na dzień marnieje w oczach, zgadza się. Przez blisko rok drobna kobieta musi go dźwigać, pielęgnując go w domu  -- albowiem w ciągu paru dni pobytu w szpitalu i w hospicjum zupełnie stracił zdolność chodzenia. Ale przynajmniej żyje jak człowiek, i to jeszcze wiele miesięcy!


Ponura umieralnia

Taki obraz polskiego domu opieki wyłania mi się ze wszystkich opowieści, jakie słyszałam. Nigdy nie zgodziłabym się oddać do takiego miejsca kogoś bliskiego. Czy jest to wina prowadzących takie domy, czy raczej poczucia ich pensjonariuszy, że jest się dla najbliższych zbędnym balastem i że do niczego nie jest się już nikomu potrzebnym? W poszczególnych przypadkach te dwa czynniki mogą się układać w różnych proporcjach. Nie twierdzę, że wszystkie domy opieki są takie. Może są jakieś wyjątki, a może nie miałam szczęścia usłyszeć o lepszym? Lecz co do drugiego kryterium nie mam wątpliwości -- oddanie tam matki nie świadczy o naszej miłości. No chyba że ją tam codziennie odwiedzamy. Bezwzględnie codziennie!

Czytałam kiedyś rozmowę z Małgorzatą Braunek. W ostatnim okresie życia swojej mamy wzięła do siebie schorowaną kobietę. Musiała na ten czas zrezygnować z pracy, lecz nigdy tego nie żałowała -- oceniła to doświadczenie jako piękne i głębokie.

Czytałam ten wywiad na poły z podziwem, na poły z przerażeniem. Bałam się, co to by było, gdybym i ja znalazła się w podobnej sytuacji i musiała decydować, czy porwać się na wyczyn, jakim jest opieka nad niedołężnymi rodzicami.

Jednak gdy przyszlo co do czego, wzięliśmy byka za rogi. Okazal się on nie taki straszny, jak go malowano. W zasadzie w ogóle okazal się niestraszny. Mimo że to praca na cały etat, a nieraz i dwa. Moje życie byłoby uboższe bez tego etapu. I do tego przyjemna świadomość, że gdy pod opieką specjalistów, opłacanych ciężkimi tysiącami, ludzie szybko dogorywają i umierają, mama, która wcześniej wyglądała jak żywy trup stojący nad grobem, teraz dożywa bardzo sędziwego wieku i ma się lepiej niż wtedy, gdy zabieraliśmy ją spod oka koncesjonowanych opiekunek. A przecież mam dwie lewe ręce do takiej roboty.


PaniDubito
O mnie PaniDubito

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości