Listopad w tym roku jest październikowy. Prace ogrodnicze trwają więc w najlepsze, a dla usatysfakcjonowania niecierpliwiącej się nimi Kapisi wieńczę je wycieczką na szczyt wzgórza za naszym ogrodem
To nasza ulubiona trasa spacerowa, z dala od asfaltowych dróg, których Kapisia bynajmniej nie unika, gdy tylko jest okazja. Kapisia drepcze powoli, bo to i pod górkę, i 16,5 roczku, nie jest też okazem zdrowia. Ale ruch to zdrowie, idziemy więc.
Podziwiamy takie oto piękne krajobrazy. Ktoś, kto ma od dekad niezabudowaną działkę wyżej ponad polem, obsadził jej krawędź mieszaniną gatunków drzew, dowodząc ponad wszelką wątpliwość, że trudno o coś bardziej malowniczego niż ze dwie brzozy rzucone na tło drzew iglastych i liściastych, pięknie przebarwiających się jesienią.
Podobny widok oglądamy od niepamiętnych czasów, odkąd chodzimy z psami na spacer za ogród, to zdjęcie sprzed dziewięciu lat:
Dawno, dawno temu chodziliśmy też tym szlakiem razem z Lolą i Tarzanem. Ostatni razem udaliśmy się tam z nimi zimą na początku 2008 roku. Lola była już w ciąży. To były psy dobrze ułożone, nie potrzebowały smyczy. Poszliśmy z nimi wtedy na najwyższy szczyt w okolicy, cel turystycznych wycieczek. Nigdy potem nie wyprawialiśmy się z psami aż tak daleko.
Tylko Misiu, jeden z synów Loli, wypuścił się raz samodzielnie dużo, dużo dalej. Niechcący. Zabłąkał się, szukaliśmy go osiem dni. Gdy mąż obchodził na piechotę okoliczne lasy i pola, ja wędrowałam na szczyt naszego wzgórza spacerowego z resztą Bandy Lolki i wołałam go co sił w płucach.
Przez kilka dni z rzędu schodziliśmy wtedy w dół aż na skraj lasu. Miałam nadzieję, że jeśli Misiu zabłąkał się gdzieś w tym lesie, może trafi na nasz trop. Nie miałam pojęcia, że Misiu zawędrował do sąsiedniej gminy w zupełnie innym kierunku i zamieszkał na zupełnie innym polu na nizinie hen stąd pomiędzy wielkimi belami słomy.
Gdy zjawiali się tu czasem Mama z Tatą, mieli inne trasy spacerów, raczej wzdłuż dróg asfaltowych. Wygodniej i większe możliwości, a widoki nie gorsze. Wędrowali po zakątkach, w których moja noga nigdy nie postała, mimo że położonych nieraz całkiem niedaleko. Z jednego spaceru przynieśli mi wyrwane z korzeniami śliczne kwiatki polne, jakich nigdy w życiu nie widziałam na oczy. Jak się okazało, rosły na łące… na drugim końcu naszej wsi.
Przeglądając zdjęcia sprzed 13,5 roku odkryłam, że Rodzice wędrowali również na nasze wzgórze spacerowe. Drzewa wokół naszego domu i na tyłach domu Basi dopiero odrastały od ziemi.
Mama uwieczniła Tatę nawet na łące na tle młodziutkiego malowniczego zadrzewienia ponad polem. Już wtedy wpadało w oko.
Było, nie minęło
Mój podbródek delikatnie muskają jedwabiste włosy, leciutko unoszone przez wiatr. Czuję znajomy, kojący zapach nowiutkiego, czyściutkiego papucia góralskiego uszytego z baraniego kożuszka. Dyziu. Wsunął mi pod brodę swój poczciwy kształtny łebek, siedzimy razem na dworze w promieniach popołudniowego słońca.
Potrząsam głową, otwieram oczy. Znowu zasnęłam przy laptopie. Dyzia nie ma już od roku i trzech miesięcy.
A jednak… czy moje senne wspomnienie Dyzia jest mniej rzeczywiste, mniej uprawnione niż jego teraźniejsza nieobecność w naszym domu? Czy te przeszło piętnaście lat, które przemieszkaliśmy razem pod jednym dachem, stało się mniej prawdziwe tylko dlatego, że już minęły?
To samo pytanie zadawałam sobie jakiś czas temu czekając na tramwaj przy Parku Juliusza Słowackiego we Wrocławiu. W Wrocławiu bywam bardzo rzadko. Tylko wtedy, gdy trzeba posiedzieć w bibliotece albo na fotelu dentystycznym u koleżanki z podstawówki. Moje rodzinne miasto stało się dla mnie obce. Owszem, znam każdy kąt, ale to już nie jest mój kąt, bo nie mogę przespacerować się tam razem z Mamą. Owszem, mam we Wrocławiu mnóstwo krewnych i znajomych, nieraz nawet bliskich, ale nie mam tam już domu.
Czekałam więc na tramwaj przy Parku Słowackiego i patrzyłam na wprost, na kościół św. Maurycego, gdzie jako dziecko chodziłam na religię, i na schowaną za nim Szkołę Podstawową nr 85, gdzie spędziłam moje pierwsze cztery lata w szkolnej ławie. Właśnie tu, do Parku Słowackiego, przyszliśmy na naszą pierwszą szkolną wycieczkę z naszą wychowawczynią panią Żołędziowską. Oczywiście był wrzesień i zbieraliśmy kasztany, a nie żołędzie. Pani Żołędziowska, moja pierwsza nauczycielka, znikła wkrótce potem. Pewnego dnia do naszej klasy weszła śliczna młoda pani Jokiel i oznajmiła, że teraz to ona jest naszą wychowawczynią. O pani Żołędziowskiej nikt już nie wspominał, tak jakby nigdy nie istniała. Dopiero po wielu, wielu latach uświadomiłam sobie, że były to pierwsze lata po roku 1968. Moją wychowawczynią została pani Jokiel, a wychowawczynią równoległej klasy była pani Wolfinger. Fortepianu w szkole muzycznej uczyła mnie pani Fidelman.
Tramwaj nie przyjeżdżał, a ja zastanawiałam się, czy Park Słowackiego, okolice placu Wróblewskiego i Traugutta są jeszcze moje, czy już nie. I czy dziś jest prawdziwsze od wczoraj. Niby dlaczego – pomyślałam – skoro już jutro „dziś” też będzie dniem wczorajszym?
W poszukiwaniu minionego czasu
Dziesięć lat temu, kiedy Mama była jeszcze na chodzie, wpadłam na bardzo głupi pomysł – zachciało mi się sprawdzić, jak wygląda miejsce, gdzie ongiś mieszkałyśmy – ulica Na Grobli, naprzeciwko wrocławskich wodociągów. Gdy byłam mała, pracował w nich Tata i przydzielono mu mieszkanie służbowe w pięknej starej willi naprzeciwko słynnej Wieży Ciśnień. Mieszkanie miało jedynie 38 mkw, wydawało się nam jednak ogromne. Za oknem, za żywopłotem z jaśminowca, teren opadał lekko w dół. Na trawniku rosły dwie czereśnie (hm, a może jedna?), a droga za trawnikiem wiodła obok całkiem malowniczego budynku pompowni hen na tereny wodociągowe, które przypominały ni to park, ni to las. Oprócz kilku otwartych zbiorników były też zbiorniki zamknięte, w postaci wzniesień porośniętych trawą i wysokimi krzewami, można się na nie było wspiąć po schodkach i bawić w chowanego przez cały dzień. Wychowywałam się więc niby w centrum wielkiego miasta, ale tak naprawdę w dziczy na pustkowiu. Żeby dojść do najbliższego sklepu, trzeba było skręcić w lewo i pójść ulicą Szybką do drewnianego mostku nad Oławą – i dopiero na drugim brzegu rzeki dochodziło się powoli do Traugutta. Dopiero tam zaczynało się miasto. Żeby dojść na „pętlę” okólnej, do szkoły i do kościoła, trzeba było iść prosto, pomiędzy żywopłotem i szpalerem strzelistych topól posadzonych wzdłuż jezdni a parkanem odgradzającym od ulicy tereny wodociągowe. Za parkanem piętrzyły się drzewa i gęste zarośla. Pomiędzy terenami wodociągowymi a Oławą rozciągała się jeszcze łąka z chaszczami w tle i dopiero po przejściu stylowego kamiennego Mostu Oławskiego, za czasów niemieckich zwanego Mostem św. Maurycego, można było liczyć na spotkanie choćby jednej żywej duszy.
Wybrałyśmy się więc z Mamą w podróż sentymentalną tramwajem na drugi koniec miasta. Wysiadłyśmy na przystanku przy Traugutta, naprzeciwko Szybkiej i…
Czar prysł. Nie ma już drewnianego mostku. Ani gęstych zarośli i sekretnej osłony drzew, nie ma ogromnych tajemniczych ogrodów tuż za parkanem ani odludnej alei z Innego Świata. I nie ma nikogo, kto chciałby zachować dawną duszę tamtych miejsc. Lecz czy to, że one istnieją tylko we wspomnieniach, czyni je mniej rzeczywistymi niż teraźniejszość?
Jeszcze innym razem wpadłam na podobnie genialny pomysł. Pojechałyśmy z Mamą przejść się po okolicach Jedności Narodowej, gdzie miałyśmy niegdyś parę ulubionych sklepów, i zaproponowałam spacer na Jagiellończyka, na ulicę, na której
mama zamieszkała wraz z rodzicami i braćmi w 1945 roku. I na której ja spędziłam pierwsze pięć lat życia. I gdzie jeszcze dziesięć lat wcześniej bywałyśmy nieomal codziennie. Obszerne mieszkanie po Dziadziach mieliśmy przejąć my bądź nasi kuzyni, jednak po śmierci Babci wujek wyprosił nas z niego, oddał je swoim ulubieńcom, dalszym krewnym żony, którzy natychmiast załatwili mu miejsce w domu opieki 30 kilometrów za Wrocławiem. Pociotki żony pierwsze, co zrobiły, to wywaliły cudną dziewiętnastowieczną porcelanę stołową na śmietnik, a zabytkowe drewniane okna wymieniły na plastikowe. O tym pierwszym dowiedzieliśmy się zaraz, gdy tylko upomnieliśmy się o zapamiętane z dzieciństwa i młodości talerze i kubki. O tym drugim dowiedziałam się z Mamą właśnie na tym spacerze. Niezbyt sentymentalnym.
Dopiero wtedy zrozumiałam. Podróże sentymentalne nie mają sensu. Duszą miejsc są ich mieszkańcy. Gdy ich zabraknie, miejsca zmieniają się w muzea. Lub nabywają duszy nowych mieszkańców. O tyle, o ile ci ją posiadają. Dzisiejsza ulica Jagiellończyka to już nie jest nasza Jagiellończyka. Tamtych dusz już na niej nie ma. Czasoprzestrzeni nie da się rozdzielić na czas i przestrzeń, uchwycić się tej drugiej z nadzieją zatrzymania tego pierwszego. I nie ma sensu ich odwiedzać licząc na odnalezienie przeszłości. (Nie mam tu oczywiście na myśli dociekań historycznych).
W wakacyjnej krainie lat dziecinnych, w Sejnach, nie byłam od młodości. Nawet bym chciała, ale należę do tych, którzy nigdy nie miewają urlopu i zawsze gonią czas. Zachowałam żywo w pamięci i dawne Sejny, i sklepik spożywczy „U Walusia”, którego już nie ma, a do którego wchodziło się po schodkach i kupowało pyszne kwaskowe lizaki, i urokliwe małe drewniane wille z przeszklonymi werandami, i Babciny dom o bielonych ścianach, z kuchnią letnią i kuchnią zimową, i cienisty ogród z jabłonkami i agrestem, i ustronny wychodek, w którym – jak raz próbowała mnie nabrać kuzynka – miał rezydować ogromny pająk ukraiński, i kamienne mury pobliskich cmentarzy, gdzie lubiłam chodzić na spacery – na jednym z nich spoczywają Dziadziowie. W Sejnach nadal mieszka stryj, najmłodszy brat Taty, artysta, jego obrazy wiszą w naszym domu. Na pewno starał się zachować atmosferę tego miejsca. Jednak czy dzisiejsze Sejny to Sejny, które noszę w sobie? Z pewnością bazylika Dominikanów stoi jak stała, ale reszta miasteczka? Czy zachowała dawną tajemniczość, tajemniczość, którą utraciła wrocławska ulica Na Grobli? Nie wiem, czy zdążę to sprawdzić, ale dla mnie liczą się te Sejny i ci ich mieszkańcy, których mam w pamięci.
Czy byt rozwiewa się jak dym?
To, że dawna czasoprzestrzeń nie powróci, nie znaczy, iż nie powrócą jej mieszkańcy. Przestrzeń wykreowana ich myślami i rękami miałaby trwać choćby i w nieskończoność, gdy oni sami rozwiali się jak dym?
A Dyziu? Nie wykreował niczego swoimi łapami, lecz wkradł się i wrósł w nasze serca i niemożliwe byłoby usunięcie go stamtąd bez zniszczenia nas samych. My również wrośliśmy w jego serce, widzieliśmy to w jego oczach, więc jak mógłby przestać istnieć? Przecież miłość jest wieczna.
Benek z Misiem zabawili tu o pół roku dłużej niż Dyziu. Misiu, podobnie jak Dyziu, chorował. Nie łudziliśmy się, że pożyje jeszcze długie lata. Benek za to prezentował się jak okaz zdrowia, jak gdyby nie miał wcale tych prawie 16 latek. Hasał jak młody koziołek, nigdy nie odstępując mnie na krok.
Ze względu na Misia zaprzestaliśmy jednak na dłuższy czas spacerów na górkę – Miś stracił wzrok, z węchem też miał kłopoty. W miarę swobodnie czuł się w obrębie naszego ogrodu, wystarczyło jednak, że znalazł się o krok dalej, w miejscu, którego nie rozpoznał na pierwsze pociągnięcie nosa, i od razu wpadał w panikę. Panika Misia groziła tym, że puści się pędem przed siebie przerażony i nie zdołamy go dogonić, znów się zgubi, jak parę lat wcześniej.
Czekaliśmy więc spokojnie, aż nadejdzie chwila pożegnania z Misiem. Spacer na górkę miał się odbyć w swoim czasie, planowaliśmy, że na wiosnę wybierzemy się tam razem z Surykatkami – Kapiszonem i Benkiem. Choćby Misiu miał na nas czekać zamknięty w domu. Lecz Benek pewnego lutowego dnia zaczął słabować (to się psom zdarza), nazajutrz słabował jeszcze bardziej i uznaliśmy, że następnego dnia trzeba go będzie zawieźć do lekarza.
Lecz następnego dnia Benuś się nie obudził.
W przejściu do Lepszego Świata wyprzedził Misia o 11 dni.
Dwa dni później zobaczyłam na olx w wynikach wyszukiwania „oddam za darmo drewno” ogłoszenie „oddam suczkę” z takim oto zdjęciem. Był to Farfocel, czyli Fuka (bo fuka, a nie szczeka), czyli Kruszynka (dziś już za bardzo nie wygląda na Kruszynkę...). Po przeszło miesiącu mojego szlochania w tej sprawie mąż stwierdził, że woli już narazić się na towarzystwo Farfocla, niż dalej tego słuchać. Ale to już inna historia. Dość, że Fuka jest z nami.
Kapiszon, po odejściu trzech braciszków osowiały i zrezygnowany, odżył przy nowej, niesfornej kuzynce. Z pieska leżącego i czekającego na swój ostatni dzień zmieniła się Kapisia w pieska dreptającego nawet na spore odległości i strofującego nieznośną młodą domowniczkę. A odkąd pewnej niedzieli nowa lokatorka pobiegła za nowym kolegą z takim zapałem, że wieczorem zadzwonił sąsiad z informacją, iż zauważył jej zdjęcie na Facebooku w ogłoszeniu o psie znalezionym na pobliskim szczycie tłumnie odwiedzanym przez turystów, i trzeba było po nią późnym wieczorem jechać do powiatu, Fuka nie wychodzi do tylnej części ogrodu inaczej jak tylko na smyczy. Mąż wyprowadza ją codziennie na długi spacer – idą na górkę i schodzą za nią w dół, do lasu.
Często chodziliśmy na tę górkę z całą Bandą Lolki – z Dyziem, Misiem, Benkiem i Kapisią – choć nigdy nie wchodziliśmy w głąb lasu, bo Banda nigdy nie zaznała smyczy (raz próbowaliśmy obeznać Kapisię z obrożą – dostała ataku histerii). Banda była zdyscyplinowana – trzymała się nas zawsze, wracała na wołanie, smycz w warunkach wiejskich była na szczęście zbędna.
Widoki z góry
Spacery na górkę lubili wszyscy ze względu na dużą przestrzeń pól i łąk wokół – co innego kluczyć między drzewami w ogrodzie, a co innego puścić się pędem na skos ogromnej pustej połaci.
Poza tym cóż poza krecikami i norniczkami można wywęszyć we własnym ogrodzie? Nie to, co droga polna, uczęszczana przez obcych ludzi i zwierzęta!
My natomiast z wierzchołka wzgórza zyskiwaliśmy realniejszą perspektywę na własne rozmiary – nasz rozległy ogród i wysokie drzewa wyglądały z niej jak maleńki piksel na wielkim obrazie.
Wybrałam się więc z Kapisią dla rozprostowania kości własnych i jej na górkę, na spotkanie męża z Farfoclem, powracających ze spaceru po lesie. I rzeczywiście, gdy zaczęłyśmy już schodzić po drugiej stronie wzgórza, spostrzegłam w oddali maleńką sylwetkę i coś jakby białą plamkę obok niej na ziemi. Plamka rosła w oczach, podobnie jak postać obok – mąż stara się dotrzymać kroku Niespożytej Energii, aby nie zerwała się ze smyczy.
Radosne spotkanie, a jednocześnie afera, bo Fuka nie wytrzyma bez zaczepiania Kapisi, a Kapisia nie pozwoli sobie na bycie zaczepianą. Ktoś, kto wymyślił smycz, miał na myśli psa takiego jak Farfocel.
Na szczęście magnes domu okazał się dla Fuki chwilowo silniejszy niż magnes Kapiszona. Schodzimy już z górki – ja z Kapisią spokojnie, mąż szybkim krokiem za pędzącym Farfoclem. I znów maleńki piksel naszego ogrodu, i znów dom Basi na wzgórzu, ukryty za drzewami.
To właśnie u Basi w domu urodziła się Lola, mama Kapiszona i całej Bandy Lolki. Tam biegała codziennie, by odwiedzić mamę i siostrzyczki. I właśnie pędząc tam z samego rana, by się przywitać, zginęła pod kołami samochodu, pod które nagle wypadła na zakręcie. Osierociła cztery czteromiesięcznie szczeniaki.
Spacer miał być wesoły, a okazał się smutny. Bo już od dawna nie ma Loli, nie ma Tarzana, jej ukochanego, którego nabyliśmy wraz z naszym domem, a z wcześnie osieroconej Bandy Lolki została dziś tylko Kapisia. Po drogach, które widzę ze szczytu wzgórza, nie będzie już spacerować Mama z Tatą. Nasz dom i ogród wciąż jeszcze mają duszę, póki tu jesteśmy i póki kogoś kochamy. Ale z każdym kolejnym odejściem odchodzi też kawałek nas. I nadejdzie dzień, gdy nie wybierzemy się już na kolejny spacer po tej polnej drodze na szczyt wzgórza. Lecz czy będzie to oznaczać, że przestaliśmy istnieć? Mam nadzieję, że wręcz przeciwnie.
*
Poczynając od odejścia Mamy w 2020 roku co rusz rozstania. „Zajmij się żywymi” – strofuje mnie Basia, która w ostatnich latach też przeżyła cały ciąg rozstań ludzkich i zwierzęcych.
Staram się. Ale nie umiem się oszukiwać. Tęsknię. Mam udawać, że nie? Czekam na dzień, kiedy znów się z nimi wszystkimi zobaczę.
I wiem, że pisząc te słowa, trawię czas, który mogłabym poświęcić na telefon do Taty. Na mejl do kogoś. Na zabawę z Kapisią i Farfoclem. Wiem, że gdy któraś z nich odejdzie – jeśli nastąpi to przed moim odejściem – będę sobie wyrzucać, że zamiast się nimi zajmować, tłukłam w klawiaturę o tych, których już nie ma i którzy nie potrzebują już mojej uwagi.
Ale mam wymówkę – i Kapisia, i Fuka akurat śpią, do Taty zadzwonię wieczorem i może jeszcze napiszę jakiś mejl. Nie chcę, aby pamięć o którymkolwiek z moich bliskich zatarła się w moim sercu.
Basia-ateistka, która dopiero co pożegnała się z dwiema ukochanymi psinkami, słuchała wczoraj w radiu audycji o odchodzeniu zwierząt i zebrało jej się na łzy. „Wiesz, Dzień Zaduszny…” – powiedziała. Nie jestem ateistką, lecz wierzącą, jednak nie obchodzę Dnia Zadusznego. Za to nieustannie odprawiam moje autorskie Dziady, niezwiązane z żadną konkretną datą ani z przyzywaniem dusz z zaświatów. Żadna z tych dusz tu już wrócić nie może, lecz ja pielęgnuję każdą z nich w swojej pamięci. Nadzieję pokładam w dobroci Stwórcy. On widzi nawet wróbla, który spada z drzewa. Czy zwracałby na to uwagę, gdyby uważał wróbla jedynie za składnik kompostu? A my, jak powiedział, jesteśmy ważniejsi niż wiele wróbli.
„Bo nie zostawisz duszy mojej w otchłani,
Nie dopuścisz, by twój pobożny oglądał grób” (Ps 16,10).
„Bliski jest Pan wszystkim, którzy go wzywają,
Wszystkim, którzy go wzywają szczerze” (Ps 145,18).
Inne tematy w dziale Rozmaitości