Obserwowanie kariery prezydenckiej Bronisława Komorowskiego i jego złotych spostrzeżeń i niezapomnianych gestów przybiera różne formy: od śmiechu, przez niedowierzanie, aż po złość. Szczerze mówiąc już trochę jestem tym obswerowaniem zmęczona, coraz częściej czuję się bezsilna.
Na początku było zabawnie. Gdy słyszeliśmy o hen hen lecącej do Smoleńska modlitwie, potem o Kościuszce służącym hen hen daleko, potem o bigosowaniu, polowaniu, o duńskich kaszalotach. Przykłady można mnożyć. Byłoby jeszcze zabawniej, gdyby nie świadomość, że to wszystko dzieje się w oficjalnych sytuacjach, często w obecności polityków międzynarodowych w trakcie spotkań dyplomatycznych. Wobec tego faktu mina jednak rzednie.
Było niedowierzanie gdy doradcą prezydenta III RP został Wojsciech Jaruzelski, gdy posypały się odznaczenia państwowe dla ludzi ze środowiska Komorowskiego.
Teraz natomiast, dla odmiany, wkroczyłam w fazę złości. Dlaczego?
Trochę bawi mnie sytuacja, do której Bronisław Komorowski doprowadził sam, zapraszając Jaruzelskiego do RBN. Po tym geście jest teraz w impasie, czego nie zrobi - będzie źle. Zapraszając generała mógł podlizać się lewicy jednocześnie ściągając na siebie wielką falę krytyki tych bliżej prawej strony sceny politycznej. Teraz, gdy zaprasza do samolotu wszystkich prezydentów i premierów by razem z nim udali się na beatyfikację Jana Pawła II musiał zmierzyć się z konsekwencjami wcześniejszej swojej decyzji. Sprawa jest prosta. Już raz publicznie pokazał, że uważa Jaruzelskiego za pełnoprawnego prezydenta Polski. A teraz.. Teraz się z tego wycofuje. Nie dziwne, że lewica się denerwuje, logiczne, że może oczekiwać od prezydenta konsekwencji. Tym razem prezydent chce zadowolić prawicowców. Tak się nie da, Panu Bogu świeczkę, diabłu ogarek. I jedni się czują wykiwani i drudzy.
Szczerze mówiąc ja się cieszę z takiego obrotu spraw. Może w końcu do prezydenta dotrze, że wybory niosą za sobą konsekwencje i że wszystkich zadowolić się nie da.
Największą falę wzburzenia jednak wywołało u mnie stwierdzenie prezydenta, że po wyborach parlamentarnych to on wybierze premiera. Co słyszy wyborca, gdy prezydent wypowiada takie słowa? Otóż: wybierajcie jak chcecie, i tak ja podejmę decyzję. Jeśli wybierzecie niezgodnie z moimi oczekiwaniami, to ja to później zweryfikuję i poprawię wasze błędy.
Czy tak właśnie wygląda demokracja? Na tym polega?
Wyborcy głosujący na PiS całkowicie zdają sobie sprawę, że to Jarosław Kaczyński jest najbardziej prawdopodobnym kandydatem na premiera, jeśli jakimś cudem (czyżby?) PiS by wygrał. Co więcej, głosując na tę formację godzą się na to. W przeciwieństwie do prezydenta. On nie jest w stanie zgodzić się na niektóre wybory społeczeństwa i mówi o tym otwarcie jeszcze przed wyborami. Jednoznacznie pokazuje, że ma gdzieś demokrację.
Szczerze mówiąc nie jestem wcale pewna, czy przy takim obrocie spraw Bronisław Komorowski zrobiłby tak, jak zapowiada. Nawet jeśli nie, to samo takie stwierdzenie jest oburzające.
Przypomnijmy. Lech Kaczyński, choć na pewno sympatią do Donalda Tuska nie pałał, powołał rząd z nim na czele Rady Ministrów. Nikt w historii III RP nie odważył się jeszcze na tak radykalny sprzeciw wobec wyboru społeczeństwa. Nikomu nie przyszło to do głowy, a jeśli przyszło, to głośno o tym nie mówił i robił swoje.
Niewiarygodne są takie stwierdzenia prezydenta. Niewiarygodne jest pokazanie narodowi, że głowa ich państwa ma go w poważaniu.
Inne tematy w dziale Polityka