Paweł Burdzy Paweł Burdzy
209
BLOG

Albo Reagan, albo socjaldemokracja

Paweł Burdzy Paweł Burdzy Polityka Obserwuj notkę 1

Prezydent Barack Obama podpisał w zeszłym tygodniu ustawę o zwiększeniu limitu zadłużenia rządu federalnego. Kilkumiesięczna ostra debata polityczna pomiędzy Demokratami i Republikanami dobiegła końca. Choć wróci, pod koniec roku, kiedy specjalna komisja Kongresu będzie musiała znaleźć oszczędności w budżecie.

 
Porozumienie weszło w życie zaledwie na kilka godzin przed terminem ogłoszenia częściowej niewypłacalności. Zresztą nie mogło być inaczej, co najmniej z trzech powodów. Po pierwsze – w przeciwieństwie do polskich, często nie negocjowalnych sporów o symbole, amerykańska polityka toczy się o „coś” i na końcowy „deal” oparty jest na typowym waszyngtońskim konsensusie – coś za coś. Obecne „give&take” sprowadziło się do równania: Republikanie nie dopuścili do zwiększenia podatków a Demokraci zachowali (na razie) od cięć system emerytalny (Social Security), system ochrony zdrowia (Medicare) i wsparcia mniej zamożnych (Medicaid). Po drugie – porozumienia chciało ponad trzy czwarte Amerykanów. Po trzecie – za 15 miesięcy, Prezydent, 435 kongresmenów i 33 senatorów stanie przed wyborcami i żaden z nich nie zaryzykowałby łatki tego, który doprowadził do niewypłacalności państwa
 
Ale to nie koniec batalii. Porozumienie zwiększyło możliwość dalszego zadłużania się rządu federalnego (na razie o kolejne 900 mld dolarów), ale za cenę znalezienia oszczędności w wysokości 1,5 biliarda (tysiąc pięćset miliardów) dolarów w ciągu dekady. Sposoby obniżenia deficytu ma wypracować 12-osobowa komisja Kongresu (po sześciu Republikanów i Demokratów). Jeśli nie znajdą konsensusu, pod budżetowy nóż pójdą wszystkie wydatki rządowe jak leci, łącznie z tymi na obronność. Przed kolejnym starciem i „dilowaniem” warto zastanowić się, kto wygrał a kto przegrał w rozgrywce nr 1.
 
Prezydent Barack Obama – spory minus
 
Mimo dobrej miny, tej rozgrywki lokator Białego Domu nie zaliczy do udanych. Udało mu się odsunąć widma niewypłacalności budżetowej, ale poniósł wielkie straty polityczne. Przed rozpoczęciem negocjacji, zapowiedział Republikanom że zawetuje każde porozumienie, w którym nie będzie także podwyżki podatków. Obiecał im, że pójdzie w tej sprawie „w lud”. Pomimo dwóch orędzi do narodu, czterech konferencji prasowych w ostatnich tygodniach negocjacji, nie uzyskał nic. A do tego notowania Obamy spadły o 10 proc.: jego poparcie zbliżyło się niebezpiecznie do „strefy Cartera” - ostatniego jedno kadencyjnego prezydenta z Partii Demokratycznej.
 
Co gorsza, Obama zawiódł swoich najzagorzalszych sympatyków z lewej strony politycznego spektrum, dla których podwyżka podatków (dla najbogatszych) jest wręcz wyznaniem wiary. Jeden z lewicowych polityków nazwał podpisaną przez Obamę ustawę „pokrytą lukrem kanapką Szatana”. A bez armii rozentuzjazmowanych zwolenników, trudno będzie Obamie zdobyć reelekcję w przyszłym roku.
 
Wreszcie po raz kolejny padł mit Obamy-lidera. Okazało się bowiem, że oratorskie popisy czy pomysły w stylu zasypywania członków Kongresu wpisami na Twitterze, brzmią dobrze ale tylko w artykułach dzienniakrskich. Ale nie przybliżały rozwiązania, tak drogiego lewej stronie partii prezydenckiej. „Wycofany”, „znów zostawił nas samych”, „żaden z niego lider” - gazety z lubością cytowały szemrających Demokratów. I wróciły wspomnienia Billa Clintona, który kiedy zależało mu na jakimś kompromisowym rozwiązaniu, potrafił wyssać z pokoju całe powietrze i odstawiać przed adwersarzem taniec miłości aż do osiągnięcia pożądanego efektu i sukcesu. Co dało mu dwie kadencje w Białym Domu.
 
Partia Republikańska (establishment) – plus
 
Porozumienie to wielki sukces partyjnego establishmentu, reprezentowanego przez Marszałka Izby Reprezentantów Johna Boehnera i lidera republikańskiej mniejszości w Senacie sen. Mitcha McConnella. Nie dość, że wyprowadzili w negocjacyjne pole Obamę, to poprzez utrzymanie jedności partii w głosowaniu, zagwarantowali sobie sukces. Nie pozwolili też co bardziej radykalnym członkom Tea Party na zerwanie kompromisu, zachowując jednocześnie pryncypialne założenie negocjacyjne: żadnych nowych podatków.
 
Partia Demokratyczna – minus/plus
Partia Obamy musiała przełknąć gorzką pigułkę, gdyż nie udało się jej zrównoważyć cięć budżetowych, podwyżką podatków i likwidacją ulg dla bogatszej części społeczeństwa. Choć Demokraci nie składają broni i zapewne będą w Kongresowej komisji ostro negocjować, aby ewentualne cięcia w wydatkach socjalnych, zrównoważyć wyższymi dochodami z podatków. Duże uznanie należy się tutaj przewodniczącemu większości w Senacie sen. Harremu Reid. Ten stary, „waszyngtoński wyga” doprowadził do ostatecznego kompromisu. Zapobiegł ogłoszeniu niewypłacalności, nie zamykając furtki do dalszej walki o utrzymanie na wysokim poziomie wydatków na Social Security, Medicare, Mediaid oraz sfinansowanie niedawno uchwalonej reformy systemu ochrony zdrowia, tego najważniejszego osiągnięcia legislacyjnego Demokratów w ciągu ostatnich czterdziestu lat.
 
Tea Party - duży plus
Kilkudziesięciu kongresmenów i kilku senatorów sympatyzujących z „ruchem herbacianym” poprzez swój upór i determinację zmieniło absolutnie debatę w politycznym Waszyngtonie. Nie godząc się na automatyczne podwyższenie progu zadłużenia (od czasów Clintona i Busha juniora odbywało się to niemal w automacie), zmusili cały Kongres i prezydenta do dyskusji na temat fiskalnego zaciskania pasa. Jednocześnie jadąc na populistycznej fali „zmniejszania rządu federalnego” w wystarczającej ilości zgodzili się na kompromis. Najwięksi radykałowie byli bowiem gotowi nawet zaryzykować ogłoszenie przez rząd niewypłacalności, byleby tylko jeszcze radykalniej obciąć wydatki. Paradoksem pozostaje fakt, że przeciw kompromisowi zagłosowali najwięksi populiści spośród Republikanów i najbardziej lewicowi Demokraci.
 
Gospodarka – minus
Kompromis w sprawie limitu zadłużenia niewiele pomógł samej gospodarce. I nic dziwnego, bo oznacza on przecież dalsze, masowe zadłużanie budżetu. Do tego doszły informacje o spowolnieniu wzrostu PKB (do ok. 1,5 proc. rocznie) oraz nowe dane o bezrobociu – dalej tkwi na wysokim, jak na USA poziomie 9,1 proc. Dodatkowy cios zadała agencja ratingowa S&P zmniejszając – po raz pierwszy w historii USA – rating kraju z poziomu AAA do AA+. Analitycy wydali wyrok, że przy obecnym poziomie zadłużenia w stosunku do PKB, amerykańskie papiery dłużne nie są już dłużej super bezpieczną inwestycją.
 
Amerykanie – wielkie wkurzenie
Polityczne zapasy wokół podwyższenia poziomu zadłużenia, jeszcze bardziej zdenerwowały Amerykanów. Wszystkie badania wskazują, że trzy czwarte mieszkańców USA chętnie odesłałoby cały polityczny Waszyngton na zieloną trawkę. Aprobata dla Kongresu spadła poniżej historycznego dołka: czterech na pięciu Amerykanów nie poważa go i mu nie ufa. Obserwatorzy piszą, że takiego „rozczarowania politykami” jeszcze nie widzieli. Wszystko to sprawia, że być może nadchodzi czas dla „nowych” w polityce a kto wie czy nie trzeciej siły, spoza obecnego establishmentu.
 
Co dalej?
Na kolejne starcie przyjdzie nam czekać do grudnia, na kiedy maja być gotowe rekomendacje 12-osobowej komisji Kongresu. Można przypuszczać, że Republikanie uderzą w porażkę polityki „stymulacji gospodarki” a la Keynes , Demokraci będą bronić wydatków socjalnych, ganiąc deregulację i chciwość bogatych. Ale ostateczne rozwiązanie o tym, kto ma rację: rozstrzygną wyborcy w listopadzie 2012 r.
 
Charles Krauthammer, niezawodny konserwatywny komentator „Washington Post” napisał, że Ameryka znajduje się w  trwającej cztery lata debacie na temat wielkości i zasięgu działania rządu federalnego, przyszłości państwa opiekuńczego, a tak naprawdę, kontraktu pomiędzy obywatelem a państwem. Dwie odmienne wizje – socjaldemokracja Partii Demokratycznej i „ograniczonego rządu” Republikanów – stoją za wszystkimi sporami od początku prezydentury Obamy. Ten spór dotyczy wszystkiego: pakietu stymulującego gospodarkę, pomocy dla przemysłu motoryzacyjnego, reformy systemu ochrony zdrowia, regulacji rynków finansowych, wydatków budżetowych w erze deficytu. Spór o limit zadłużenia jest tylko ostatnią odsłoną tego fundamentalnego podziału.
 
Krauthammer jak zwykle potrafi w jednym zdaniu uchwycić sedno. Dlatego wybory 2012 będą tak ważne. Wyjdzie z nich Ameryka: albo podobna do tej z czasów Reagana, albo do współczesnych państw Europy Zachodniej – Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii.

* artykuł zamieszczony na portalu wPolityce.pl

115.652

"Benia mówi mało, ale on mówi smacznie"

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka