tad9 tad9
232
BLOG

nasza postkolonialna elita... (rozważania 17-to wrześniowe)

tad9 tad9 Polityka Obserwuj notkę 16
"Każda rewolucja kończy się powstaniem nowej klasy rządzącej" (Sebastian Faure)


    Mamy w Polsce problem z elitą. Problem polegający na tym, że znaczna część naszej elity boi się i gardzi "ludem"... Elita boi się i gardzi ludem? - powiecie - też mi sensacja... Czy nie jest to zjawisko normalne? Do pewnego stopnia - zgoda.  Napięcie pomiędzy głównym nurtem kultury, a częścią elit istnieje wszędzie. A przynajmniej istnieje na Zachodzie od - powiedzmy - 300 lat. W sumie  - nic nadzwyczajnego: część elity, jak się to malowniczo ujmuje, "odrywa się od korzeni" i popada w "wyobcowanie". To zjawisko znane - zwłaszcza w Europie Wschodniej. Ale nie tylko. Weźmy - Francję. Czy nie ma tam "wyobcowanej elity"? Jest - i to od dawna. Badacz dziejów rewolucji antyfrancuskiej August Cochin, konstatując wrogość żywioną przez "filozofów" do kultury z której się wywodzili, stworzył pojęcie "małego narodu". Określił tym mianem tych, których światopogląd był "...całkowicie przeciwstawnym wobec światopoglądu narodu", stanowiąc "całkowitą negacją wartości wyznawanych przez naród, takich jak wiara katolicka, szlachecki honor, wierność królowi, historyczna duma, przywiązanie do obyczajów i przywilejów swojej prowincji czy stanu, określanych jako "martwy bagaż przesądów". Nawiasem mówiąc, francuski "mały naród" z XVIII wieku odniósł sukces do tego stopnia, że dziś francuskim "małym narodem" nazwać można raczej tych, którzy pozostali wierni tradycjom przedrewolucyjnym... Ale - to uwaga na marginesie.

    Skoro "wyobcowanie" części elit jest zjawiskiem normalnym - to na czym polega problem Polski? Na skali zjawiska. I na braku równowagi. W Polsce "małego narodu" - pozostańmy przy terminie Cochina - nie równoważy elita "zakorzeniona", konserwatywna. Ten rodzaj elity dopiero się odtwarza.  I miejmy nadzieję - skutecznie się odtworzy. Ale - póki co - jest, jak jest. A  nie wydaje się, by mogło normalnie funkcjonować państwo, w którym, tak znaczna część elit, czuje się jak w kraju podbitym. Tu już można mówić nie o "elicie" i "ludzie", ale wręcz o "elicie" i "tubylcach"...  Ten stan rzeczy, to oczywiście efekt naszej pokręconej historii... Spróbujmy więc osadzić bieżące wydarzenia w głębszym kontekście historycznym. Oczywiście, jak zwykle przy snuciu podobnych narracji nie sposób uniknąć uproszczeń, ale - warto podjąć to ryzyko...
 
    Zatem: jak głęboko w przeszłość sięgają korzenie dzisiejszych spięć na styku "elita" - "kultura tubylcza"? Bardzo głęboko. Gdyby związki przyczynowo-skutkowe rozsupływać wstecz, z naprawdę dużym zaangażowaniem - diabli wiedzą, w którym wieku w końcu byśmy wylądowali... Nie pozwolę sobie na taki rozmach. Cofnę się - ledwie - o niespełna stulecie. Do roku 1939. Wtedy właśnie, siedemnastego września, 1939 roku zaczęła się w Polsce - importowana - rewolucja (była to bodaj jedyna rewolucja, jaka się nam zdarzyła). To jeden z kluczowych momentów polskiej historii. Powiedzieć można: moment-zwrotnica... Rewolucja oznacza dokonaną w ekspresowym tempie wymianę elity i z tym właśnie mieliśmy do czynienia w naszym kraju. A ponieważ rewolucja była importowana - nową elitę można nazwać kolonialną. Tu - dygresja... Od czasu do czasu drukowane są, głównie w "Europie", teksty Ewy Thompson traktujące o postkolonialnym charakterze polskich elit (ostatni taki tekst był w sobotniej "Europie"). Są to teksty bardzo interesujące, Thompson jednak nie stawia kropki nad i... Polską elitę nazywa "postkolonialną" przez wzgląd na cechy, jakimi odznacza się ta elita. Tymczasem o postkolonializmie polskiej elity można przecież mówić, także z powodu genezy tej elity... I w tym miejscu przechodzimy, do części drugiej naszych rozważań, noszącej intrygujący podtytuł:

2. Podbój, albo - nasi okupanci...

    Dawno temu, wśród historyków modna była "teoria podboju". Miała ona wyjaśniać, jeśli nie wprost genezę tego, czy innego państwa, to przynajmniej jego "stratyfikację społeczną". Według zwolenników "teorii podboju" rzecz miała się tak: oto jest sobie gdzieś plemię (czy - już - państwo) nagle,  ni stąd, ni zowąd, napadają na nie najeźdźcy.. Ludność tubylcza obrócona zostaje w poddanych, najeźdźcy zaś stają się eksploatującą tubylców arystokracją...  Z czasem "teoria podboju" straciła na popularności, ale nie wylądowała w lamusie teorii nieaktualnych - trudno przecież zaprzeczyć, że podboje odegrały w historii ogromną rolę. Ot chociażby: nie jest tajemnicą, że spora część angielskiej arystokracji, to potomkowie normańskich łupieżców. Dziś owi arystokracji uchodzą za kwintesencję "angielskości", ale w pierwszych dziesięcioleciach po angielskich sukcesach Wilhelma Zdobywcy, ich przodkowie, chronili się w warownych zamkach przed "obcymi kulturowo" tubylcami. Dopiero z biegiem dekad i wieków ich rody wtopiły się w miejscową kulturę zmieniając ją, i same będąc przez nie zmienianie...  

    Czy teorię podboju można odnieść do najnowszej historii Polski? Można. Bo ostatecznie -  czym była Polska Rzeczpospolita Ludowa? Otóż,  PRL była strukturą narzuconą Polsce przemocą przez sąsiednie mocarstwo. Organizmem politycznym o naturze państwa okupacyjnego nastawionego na inwigilację, pacyfikację i eksploatację "poddanych". Termin "okupacja" stosuję w znaczeniu dosłownymi i da się to obronić na gruncie prawa. By daleko nie szukać - prof. Adam Strzembosz, w referacie "Okupacja w prawie międzynarodowym a status prawny Polski w latach 1944-1956" dowodził, że w tych latach Polska znajdowała się pod okupacją wojenną Związku Sowieckiego (ja "początek akcji" umieszczam w roku 1939). Tubylczy współudział w tego rodzaju przedsięwzięciach zwany jest kolaboracją. To nieprawda, że Polska "nie miała swojego Quslinga". Miała. Nazywał się Gomułka ( w istocie Polska miała cały zastęp komunistycznych "Quislingów"...).

    Dodajmy: Polska nie znała - prócz nazistowskiej - brutalniejszej okupacji. Jej bilans jest porażający. Od lipca 1944 do sierpnia 1948 - dziesiątki tysięcy zabitych, 150 tysięcy więźniów politycznych pomiędzy 1946 a 1956 rokiem, na początku 1951 ewidencja "elementu podejrzanego" obejmowała około 5,2 miliona osób...  Takie były koszty instalowania komunistów u władzy... (nie wymieniłem wszystkich kosztów, pominąłem przecież kwestię sowieckiej okupacji w 1939, nie wspomniałem o wywózkach czy obozach koncentracyjnych..). Taką władzę - doprawdy - trudno uznać za "własną".... I nie ma powodu, by ją za taką uznawać... "Dlaczego SS-mann tropiący ludzi obcej narodowości na korzyść własnej władzy, ma stać moralnie niżej od polskiego łapsa tropiącego swoich własnych obywateli w interesie władzy obcej i narzuconej?" - pytał Mackiewicz w "Zwycięstwie prowokacji". No właśnie - dlaczego?... Komuniści wiedzieli, że nie są kochani. Woleli trzymać się od "tubylców" z daleka... "Normanowie po podboju Anglii nie byli chyba tak oddzieleni od ludności jak nowa kasta uprzywilejowanych"  - pisał Czesław Miłosz w  Rodzinnej Europie(nawiasem mówiąc sam był wtedy de facto członkiem tej kasty).

    Ale powiedzieć "okupacja" i "kolaboracja" - to jeszcze zbyt mało. Była to bowiem szczególna okupacja i szczególny rodzaj kolaboracji... Okupanci dokonali importu rewolucji:  Sowieci przeprowadzili - z sukcesem - operację zainstalowania w Polsce nowej kasty panującej, bliskiej im ideologicznie, o charakterze de facto agenturalnym (przynajmniej na najwyższym poziomie). I ta nowa, zrodzona na górach trupów elita zdołała utrzymać swoje pozycje przez dziesięciolecia - po dziś dzień. Oczywiście dziś - już w kolejnym pokoleniu... W sumie - nic zaskakującego. Czyż dzieci volksdojczów nie byłyby elitą Generalnej Guberni, gdyby ta przetrwała do roku 2007? Oczywiście - wnuki kolaborantów nie są komunistami. Chodzi nam jednak o pozycję społeczną... Powiedzmy - Marcin Meller, naczelny "Playboya", utracjusz i bon vivant... Co on ma wspólnego ze stalinizmem? No cóż - zaangażowanie dziadka zapewniło mu lepsze warunki startowe. Gdyby dziadek-Meller, który budował w Polsce komunizm, zmartwychwstał - być może oburzyłby go widok wnuczka-dekadenta i burżuja, ale - przypuszczam - cieszyłby go zarazem fakt, że szczep Mellerów wciąż na szczycie... Ale - wracajmy do naszych rozważań...  

    Zróbmy krótki przegląd "pokoleń" kolaborantów... Dzielę ich na "starych", "średnich" i "młodych", dodając "międzypokolenie" "średnio-młodych". Termin "kolaboranci" można stosować dosłownie - w odniesieniu do "starych" i "średnich". W przypadku "młodych" w grę wchodzi już tylko metafora. Status "średnio-młodych" jest dyskusyjny... Zaczynamy:  

1. Starzy - urodzeni około 1905 - 1913 roku (najstarsi ze "starych" - wcześniej). "Starzy", to komuniści jeszcze przedwojenni, którzy uszli cało z pogromu KPP, oraz ci, którzy z ruchem komunistycznym związali się w czasie wojny. Część "starych" błyskotliwą karierę kolaborantów zaczynała jeszcze w 1939, szczególnie - we Lwowie, gdy miasto trafiło pod sowiecki but. Do "starych" zaliczyć można takie figury, jak Gomułka, Bierut, Berman, także - interesujący nas szczególnie - "robiący w kulturze" Borejsza, Schaff czy Żółkiewski... Po 1944 "starzy" stali się jądrem nowej władzy, prawdziwą "partią wewnętrzną"... "Starzy" powymierali już bodaj do nogi (Schaff - nawiasem mówiąc - zszedł niedawno...)

2. Średni - urodzeni około 1925 roku. Średni - to młody (w latach tuż powojennych) narybek elity przyszłej,  komunistycznej Polski. Wytypowani i wypromowani przez "starych", hodowani pod ich skrzydłami w kilku "kuźniach" nowych kadr. Przeszli przez środowisko "Kuźnicy" (tu operował Żółkiewski), przez AZMW "Życie (ponoć patronował związkowi Moczar), przez IBL (znów Żółkiewski), czy przez Instytut Kształcenia Kadr Naukowych przy KC PZPR (na czele - Schaff). Dziś "średni" to - znane nam wszystkim - "autorytety moralne" środowiska "lewicy laickiej". A więc: Kołakowski, Bauman, Janion, Szacki, Jedlicki, Woroszylski (+), Konwicki...Można by wymieniać dalej... Nie wszyscy "średni" stali się z czasem "rewizjonistami". W głównym nurcie partii pozostali chociażby tacy "średni" jak Bratny, czy Rakowski. Dla "średnich" kolaboracja była wyborem - angażowali się po stronie okupantów w czasie, gdy komuniści nie zdołali jeszcze uchwycić w pełni władzy, istniał więc pewien pluralizm ideologiczno-polityczny. Chodzi tu o okres 1944-1947. Obecnie "średni" mają około 80-tki. Czas Wielkiego Wymierania nadchodzi...

3. "Średnio-młodzi" - "międzypokolenie" - za młodzi na "średnich", za starzy na "młodych". Urodzeni około 1935 roku. Spotykamy tu takie postacie takie jak Kuroń (ur.1934), Geremek (ur.1932), Urban (ur.1933), Rymkiewicz (ur.1935), Trznadel (1930) - choć temu równie blisko, do "średnich"... "Średnio-młodzi" wchodzili w politykę i ideologię w świecie podbitym już przez "nową władzę", więc ich pole manewru było węższe, niż pole manewru "średnich". Stąd - dyskusyjność ich statusu kolaborantów. Niektórzy z wyżej wymienionych, z czasem, z sukcesem "asymilowali się" do kultury tubylczej (Trznadel, Rymkiewicz), za co są dziś szczerze nienawidzeni przez resztę, czyli tych, którzy kultywują etos swojego środowiska...


4. Młodzi - urodzeni około 1946 roku. Często - dzieci "starych". "Młodzi" trafili pod skrzydła "średnich", którzy w międzyczasie porobili błyskotliwe kariery, zostając, bywało, profesorami przed 30-stką. "Średni" stali się dla "młodych" wychowawcami i  mistrzami... "Młodzi", to - oczywiście - późniejsi "walterowcy", "komandosi", i trzon KOR-u... Oczywiście - część młodych nie przeszła do "opozycji" (Borowski)... "Młodzi" wychowani zostali w szczególny sposób. Tworzyli specyficzne środowisko: skupione w stolicy, zamknięte, izolowane także przestrzennie... Mieli "własne" dzielnice, "własne" szkoły podstawowe i średnie - na przykład XIV Liceum im. Gottwalda, gdzie można było spotkać - między innymi - Jana Lityńskiego, Marka Borowskiego, Helenę Chaber (później - Łuczywo), czy Wandę Gruber (później - Rapaczyńska)...  W jakimś sensie "ich" był Uniwersytet Warszawski - najważniejsza uczelnia kraju (bodaj nikt nie opisał tych spraw lepiej od pana Mencwela, który, po "marcu 68" - na potrzeby "bezpieki" - spłodził analizę funkcjonującą pod tytułem "Sprawa komandosów"...). Dodajmy, bo to ważne, że "młodzi", hodowani na wzorowych internacjonalistów, po 1968 roku często "odkrywali" korzenie żydowskie... Najsłynniejszy z "młodych" to - rzecz prosta - Adam Michnik... "Młodzi" ze średnią wieku oscylującą około 60-tki mają się nieźle (jeśli pominąć zgubne skutki nadużywania alkoholu...). Czy "młodych" można nazwać "kolabornatami"? Nie. Dzieci kolaborantów nie kolaborują, chociaż korzystają z profitów, jakie ich rodzicom przyniosła kolaboracja.

    Oto  "pokolenia" elity kolonialnej zaszczepionej w Polsce przez Związek Sowiecki... Oczywiście - jak każdy schemat, i ten schemat ma wyjątki, ale, generalnie rzecz biorąc, sprawdza się nieźle...  Tak więc - zarysowaliśmy, krótko i prosto, proces reprodukowania się kolonialnej elity PRL. Powiedzieć można: Schaff zrodził Kołakowskiego, Kołakowski zrodził Michnika, Michnik... o, ten też ma liczne potomstwo ideowe... (choć PRL - w międzyczasie - trafił szlag...). W tym miejscu kończę część pierwszą moich rozważań - czytanie długich tekstów z ekranu to męka... W części drugiej zajmiemy się relacją: elita kolonialna - kultura tubylcza...


PS

A "najmłodsi" - zapytacie? Co z dziećmi "młodych"? Nie z dziećmi ideowymi, ale - fizycznymi. Mają już wszak swoje lata... Przyznaję - nie zgłębiałem (jeszcze!) tego tematu... Ale, coś mi się zdaje, że "najmłodsi" mają się jak pączki w maśle...

tad9
O mnie tad9

href="http://radiopl.pl">

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (16)

Inne tematy w dziale Polityka