tad9 tad9
416
BLOG

macierz (część pierwsza)

tad9 tad9 Polityka Obserwuj notkę 24
    Wstęp do wstępu: gdy długość tego tekstu przekroczyła 40 stron nieco się zaniepokoiłem. Czy ktokolwiek jest w stanie połknąć coś takiego jako blogerski wpis? Postanowiłem rozbić więc tekst na części., co – niestety – odbije się na jego spójności, ale niech tam...


Wstęp

    Raz do roku, w sierpniowym upale naczelni przedstawiciele partii, państwa i kościoła fetują powstańców warszawskich. Pada wtedy mnóstwo wzniosłych słów, i tylko czasem, gdzieś bokiem, przepływają informacje w rodzaju tych, które w tym roku znaleźć można było w "Polsce". Z tej właśnie zacnej gazety dowiedzieliśmy się, że były powstaniec ma dziś średnio 85 lat i - najczęściej - tysiąc złotych emerytury. Plus 200 - 300 złotych dodatku powstańczego, ale to już nie zawsze... Rzecz można, że emeryci w ogóle mają u nas pod górkę, tyle, że ex-powstańcy miewają szczególnie, bo w PRL bywali na cenzurowanym, co odbiło się na podstawach ich emerytur. Na dowód czego dziennikarze "Polski" przytaczają słowa powstańczej sanitariuszki Krystyny Zarębskiej: "żeby zarobić na emeryturę, już po wojnie imałam się kilku prac naraz. (...) Przez około 50 lat po wojnie musiałam być "niewidoczna" dla władzy, bo żołnierze AK i Powstańcy byli represjonowani". (Amelia Panuszko, Ubóstwo pod koniec życia powstańców warszawskich, Polska 1.08.2008)

Wśród ogólnej emeryckiej nędzy zdarzają się jednak enklawy emerytów - Krezusów.  Oto, w lutym 2008 roku, "Super Express" wydrukował listę emerytur otrzymywanych przez byłych sędziów, prokuratorów i oficerów śledczych "uwikłanych w represjonowanie i zwalczanie opozycji demokratycznej w najczarniejszych latach stalinizmu"(Krzysztof Dec, Lista hańby, Super Express, 1.02.2008). Liczący kilkadziesiąt pozycji spis otwierała suma 9980 złotych wypłacana pewnemu komandorowi, zamykała zaś emerytura pułkownika w wysokości 4004 zł. Tak więc dziś, blisko 20 lat po "odzyskaniu niepodległości", emerytury powstańców, średnio rzecz biorąc, nadal są kilkakrotnie mniejsze, od emerytur ich powojennych prześladowców... Jakie więc wnioski wyciągnąłby nie znający polskich stosunków cudzoziemiec, gdyby pokazano mu odcinki emerytalne Krystyny Zarębskiej (ok. 1,5 tys.) i Czesława Kiszczaka (7772 zł)? Otóż, niechybnie doszedłby do wniosku, że - mówiąc symbolicznie - żyjemy w Polsce Kiszczaka, a nie Zarębskiej. Oczywiście - można by oponować. Ostatecznie na rozpalonych sierpniowym słońcem placach czci się weteranów AK, a nie, powiedzmy, weteranów KBW. Napiszmy więc tak: III RP dowartościowała Krystynę Zarębską w sferze ducha, ale ciężką kasę płaci Kiszczakowi. Wydaje się, że to zestawienie mówi coś ważnego a brzydkiego o III RP...

A teraz coś z innej beczki - jak powiedziałby John Cleese z Latającego Cyrku Monty Pythona. Niedługo po ostatnich wyborach parlamentarnych w mediach - ze szczególnym udziałem "GW" i "Dziennika" - niczym króliki poczęły mnożyć się doniesienia o rzekomych wszeteczeństwach wyprawianych przez komisję weryfikującą żołnierzy WSI. Osobom przygarbionym wiekiem a nie dotkniętym cudem niepamięci mogło się to kojarzyć z tym wszystkim, co po 4 czerwca 1992 roku media wyprawiały z zespołem przygotowującym "listę Macierewicza". Dowiedzieliśmy się więc, że aneks do raportu komisji weryfikacyjnej można kupić na "czarnym rynku" (żadne medium nie kupiło), że członkowie komisji sprzedawali pozytywne weryfikacje za żywą gotówkę, że rozwiązanie WSI kosztowało życie bliżej nieokreśloną liczbę jej agentów, że zniszczono "polski wywiad", że oczerniono szczerych patriotów, że archiwum komisji przewożono gwałtem i ciemną nocą pod skrzydła prezydenta, a gdy je odbił rząd okazało się, że brakuje "około 200 dokumentów", itd., itd... A później było jeszcze ciekawiej. Mieliśmy przeszukanie mieszkań członków komisji przez ABW, rozbieranie dziennikarzy, wreszcie kumulację w postaci próby samobójczej Wojciecha Sumlińskiego - dziennikarza śledczego oskarżonego przez pewnego zasłużonego czekistę o udział we wspomnianym już procederze załatwiania żołnierzom WSI pozytywnej weryfikacji za pieniądze. Czy była to próba rzeczywistego samobójstwa, czy też Sumliński miał inne cele - nie wiem. Tak czy owak wiele zdaje się wskazywać na to, że dziennikarz wciągnięty został w tryby operacji wymierzonej w komisję weryfikującą żołnierzy WSI...

A teraz coś z innej beczki... Kilka tygodni temu rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Tarnobrzegu ogłosiła, że prokuratura oskarżyła panią Halinę Wasilewską-Trenkner o niedopełnienie obowiązków służbowych. W 1997 roku Wasilewska-Trenkner, pełniąc funkcję podsekretarza stanu, przyczyniła się mocno do udzielenia gwarancji i poręczeń Skarbu Państwa dla spółki Laboratorium Frakcjonowania Osocza. Co było dalej - rozwodził się nie będę. Dość powiedzieć, że na tym interesie Skarb Państwa (czyli zgadnijcie kto...) stracił 26 milionów dolarów. Jest to, nawiasem mówiąc, ledwie drobna sumka wobec sum, które przewijają się w tle "afery LFO". Dziś pani Trenkner zasiada wśród członków Rady Polityki Pieniężnej, organu nadzwyczaj znaczącego dla naszych portfeli. Ale nie chodzi mi o te miliony dolarów, które Skarb Państwa stracił na "aferze LFO". Idzie o to, że, jak sądzę, większa część czytelników tego tekstu o kłopotach Wasilewskiej-Trenkner dowiaduje się właśnie teraz, ode mnie... Nie, media nie wprowadziły blokady informacji o kłopotach członkini Rady Polityki Pieniężnej. Po prostu - nie eksponowały tej sprawy. Nazwijmy to "syndromem ósmej strony"...  Jest też "syndrom pierwszej strony". Weźmy coś takiego: na początku lutego 2008 "Głos Koszaliński", gazeta, niczego jej nie ujmując, prowincjonalna, doniósł, że - pod koniec 2007 - służbowa skoda PiS, wioząca byłego premiera Kaczyńskiego, nacięła się w miejscowości Biały Bór na fotoradar. Efektem był mandat. Albo i nie był, bo tu zaczynają się niejasności. Dyrektor warszawskiego biura PiS zapewnił gazetę, że mandat był i został zapłacony, tymczasem komendant białoborskiej straży miejskiej twierdził, że pieniądze nie wpłynęły... Tę sensację powtórzyły za "Głosem Koszalińskim" największe portale internetowe. Na "jedynce" GW informacja pojawiła się pod tytułem: "Mandatu nie było, PiS twierdzi, że go zapłacił. Ktoś kręci?", a Onet grzmiał: "PiS zapłacił mandat, którego ... nie było"...

Albo coś takiego - największą sensacją wydawniczą tego lata okazała się wydana przez IPN książka "SB a Lech Wałęsa". Jeszcze nim się ukazała - wywołała histerię. Pojawił się nawet, ponoć inicjowany przez Bronisława Geremka, "list intelektualistów" gromiący autorów...  

Stop. Mam nadzieję, że czytelnicy są już wystarczająco mocno zdezorientowani. Byli powstańcy i byli esbecy oraz wysokość ich emerytur, dziwne przygodny dziennikarzy śledczych, kłopoty pewnej pani z prokuraturą i dyskrecja mediów w tej sprawie, histeria wzbudzona przez jakąś książkę historyczną... Co to wszystko ma ze sobą wspólnego? No cóż - to dopiero początek. Uprzedzam bowiem, że niniejszy tekst ma strukturę bigosu. Nawrzucałem do niego co mi wpadło pod rękę, a czy wyszła z tego jakaś w miarę spójna i smaczna całość - niech ocenią konsumenci. Funkcję książki skarg i wniosków mogą pełnić komentarze. Wracajmy jednak do emerytur powstańców i esbeków, przygód dziennikarzy, kłopotów dygnitarzy i listów intelektualistów. Otóż twierdzę, że opisywane wyżej fenomeny, choć różne, są produktem jednej matrycy. Nazywam ją dalej "macierzą III RP". Macierz opiszę, jak potrafię, ale chciałbym dostać coś w zamian. Otóż, nie wystarczy mi podgryzanie mojego modelu macierzy w takim czy owakim jego fragmencie. Chcę dostać model alternatywny. Jeden lub wiele. A już szczególnie zależy mi na modelach niejako "odwrotnych" - o ile ja przedstawiam, nazwijmy to, "czarną legendę III RP", o tyle życzyłbym sobie, by moi oponenci przedstawili "legendę białą". Dlatego też dalsza część tekstu przyjmuje postać listu do zwolenników "białej legendy III RP".

List do zwolenników "białej legendy III RP".

"Zapewniam Cię Bronku, żegnając Cię, że rozmowa o Tobie jest naszą rozmową o Polsce" - mówił nad trumną Bronisława Geremka Tadeusz Mazowiecki. Porozmawiajmy więc, bo jest o czym, a Geremek niech nam będzie jednym z przewodników.. Był on - jak mówią - jednym z ojców założycieli III RP. A więc - czego właściwie? To pytanie bardzo na czasie, bo, jeśli wierzyć licznym publicystom znajdujemy się właśnie w centrum bitwy o pamięć - "biała legenda III RP" ściera się z "czarną legendą", a stawką jest rząd dusz. W sposób kanoniczny ujął rzecz Adam Michnik, który pisał niedawno: "Już niemal przez dwie dekady żyjemy w wolnej Polsce. To niemal tyle, ile istniała II RP. Jednak postrzegamy tę wolną Polskę na dwa odmienne sposoby. Dla jednych jest to normalne, demokratyczne państwo, które osiągnęło ogromne sukcesy pomimo wciąż obecnych wad, patologii, obszaru biedy i wykluczenia. Dla drugich natomiast jest to kraj patologii, Ubekistan czy Rywinland; państwo rządzone przez komunistów, bezpiekę, złodziei i zdrajców. Porozumienia Okrągłego Stołu z 1989 r. są dla jednych źródłem dumy, gdyż otworzyły drogę do pokojowego demontażu dyktatury i ustanowienia demokracji, dla drugich zaś jest to rezultat zdradzieckiej machinacji, gdzie agent NKWD (gen. Wojciech Jaruzelski) i agent SB (Lech Wałęsa) porozumieli się i podzielili się Polską. Dla tych drugich przeto walka z komunizmem i agenturą komunistyczną nie zaczęła się bynajmniej po zmianie władzy i ustroju, lecz dopiero w 2005 r., gdy to oni sięgnęli po władzę. Obiecali oni Polakom rewolucję moralną i realizowali ją metodami stosownymi do swoich obyczajów." (Adam Michnik, Zła przeszłość i psy gończe, czyli odpieprzcie się od Wałęsy, GW 5.07.2008)

No cóż, Michnik ułatwia sobie życie. Pesymistyczna wizja III RP, którą przypisuje "pętakom",  jest u niego totalnie zła, wizja optymistyczna tymczasem ma furtkę w postaci  "wciąż obecnych wad, patologii, obszaru biedy i wykluczenia", można więc dowodzić, że nie jest to wizja skrajnie naiwna. W ten sposób Michnik ustawił sobie oponentów jako fanatyków nie potrafiących dostrzec w ostatnim 18-leciu niczego dobrego, wyznawcy wizji optymistycznej tymczasem jawią się jako osobnicy rozsądni, potrafiący tworzyć zniuansowane opisy rzeczywistości.  Gdyby Michnik chciał trzymać równy dystans, napisałby, że krytycy  III RP mają ją za patologiczny organizm, któremu - mimo wszystko - to i owo się udało. Idzie oczywiście o proporcje. Czy owe "patologie" są czymś trzeciorzędnym, czy też - systemowym? Według zwolenników optymistycznej wizji III RP - tym pierwszym, według pesymistów - tym drugim. Tylko czy ktoś w optymistyczną opowieść naprawdę wierzy? Miewam wątpliwości... A Adam Michnik? - zapytacie. Rzecz nie jest taka prosta. Można przecież samemu nie wierząc popierać wiarę u innych. Zdarzają się na przykład konserwatyści-ateiści broniący religii gorliwiej niż niejeden wierzący. Znamy też z literatury figury cynicznych kapłanów wmawiających pospólstwu przeróżne mity, by tym pospólstwem manipulować. Byłbyż Michnik takim "kapłanem"?  To i owo zdaje się na to wskazywać. Bo w swojej gazecie Michnik, owszem, III RP sławi, ale niech tylko wpadnie z wizytą do pana Gudzowatego, czy też niech tylko z wizytą wpadnie do Michnika Lew Rywin, a Michnik od razu, i to jakąś grypserą toczy rozmowy, z których wyłania się taki obrazek III RP, że niech nas ręka boska broni...  Co wiemy dzięki "polityce  gadżetowej" kwitnącej u nas od pewnego czasu ("polityką gadżetową" nazywam uprawianie polityki przy pomocy ukrytych kamer, magnetofonów itp.) .

A o ile różne wizje historii czy rzeczywistości są czymś normalnym w przypadku różnych osób czy grup, o tyle różnice występująca u jednej osoby zależnie od okoliczności to  już przejaw gigantycznej hipokryzji, jeśli nie paranoi. Michnika podejrzewam, rzecz jasna o hipokryzję. Gigantyczną. On sam, jak sądzę nie wierzy w kit, który wciska. Mnie zaś interesują dziś wierzący. Czy tacy w ogóle istnieją? Jeśli tak, muszą to być ludzie wyjątkowi. Bo ile trzeba wiary, by utrzymać w sobie przekonanie o III RP jako "normalnym, demokratycznym państwie, które osiągnęło ogromne sukcesy (pomimo wciąż obecnych wad, patologii, obszaru biedy i wykluczenia)"? Ile trzeba sił, by nie przyjmować do wiadomości informacji burzących ten obrazek, lub - jeśli nawet je przyjmować - to nie scalać ich i nie wyciągać wniosków? Czy naprawdę da się je wszystkie unieważnić wytrychem: "wciąż obecne wady, patologie, obszary biedy i wykluczenia"? W każdym bądź razie - moje możliwości to przekracza...  Nie należy jednak mierzyć wszystkich swoją miarą. Być może istnieją ludzie szczerze wierzący w optymistyczną wizję III RP. Do nich kieruję ten list. Odezwijcie się! Rad bym was poznać. Spróbujcie namówić mnie do porzucenia moich "teorii spiskowych". Rzucę je precz, jeśli będziecie przekonujący. Ale domagając się teorii od innych wypada przedstawić teorię własną. Przedstawiam zatem teorię "macierzy III RP". Wyjdziemy od początków "transformacji ustrojowej"...

Zacząłem od Geremka i Michnika, wyjaśnijmy więc od razu -  mam ich  za figury trzeciorzędne. Przynajmniej gdy idzie o kwestię początków "transformacji". Być może z czasem nabrali znaczenia i przeszli do pierwszej ligi, ale nie było tak u zarania III RP. To nie Michnik z Geremkiem rozdawali wtedy karty.  Nie, nie lekceważę tej dwójki broń Boże, ani nie umniejszam - trzeci rząd to wciąż niezłe miejsce. Uważam po prostu, że w "transformacji" największy udział mieli władcy systemu, ci ze Związku Sowieckiego (pierwszy rząd) i ci z PRL (rząd drugi). To byli główni stratedzy i rozgrywający, a jeśli o Gerenku i Michniku pisze się więcej, to dlatego, że lepiej ich widać. Znajmy jednak proporcje. Co do Michnika - ma on wielkie zasługi gdy idzie o robienie osłony propagandowej dla "transformacji", ale w zestawieniu z "towarzyszami radzieckimi", czy z Jaruzelskim i Kiszczakiem, to - jako się rzekło - figura trzeciorzędna. Geremek był zaś ponoć "mózgiem" strony "opozycyjnej". Chętnie w to wierzę, ale to jeszcze nie znaczy, że był wtedy wśród największych rozgrywających. Po prostu - środowisko Geremka i Michnika zostało swego czasu wybrane przez generała Kiszczaka na "partnera" przy robieniu "transformacji ustrojowej". Gdy idzie o tę sprawę, gotów jestem uwierzyć Adamowi Schaffowi, który w książce "Pora na spowiedź" zapewniał: "Powtarzam: "Solidarność" władzy nie wygrała, lecz otrzymała ją w podarunku i to faktycznie z rąk Moskwy. Że ja majaczę? Że chcę odjąć chwałę kombatantom i nie wiem co mówię? Słyszę już te głosy. Panowie, spokój, ja wiem i to z drobnymi szczegółami, wiem od bezpośrednich aktorów tych wydarzeń. (...). Inżynierem tej całej zabawy był gen. Kiszczak, on wymyślił Okrągły Stół (to był oryginalny wkład Polski do projektu Gorbaczowa), on namawiał" (Adam Schaff, Pora na spowiedź). Schaff, jako osoba stojąca na pograniczu środowisk - "różowej kanapy" w PZPR i "lewicy laickiej" wydaje się osobą, która może wiedzieć co mówi...

Dobrze, ale to było prawie dwadzieścia lat temu. Co z tego wynika dziś? No cóż, bardzo wiele...  W cytowanym gdzieś wyżej tekście Michnika pojawia się interesująca kwestia, mianowicie: do kogo w III RP należy władza? Mamy oczywiście tzw. "organy konstytucyjne", ale przecież nikt przytomny nie powie, że formalne struktury kanalizują władzę w stu procentach, a już zwłaszcza nie w Polsce, gdzie - jak ujął to klasyk teorii politycznej III RP Józef Oleksy - polityka salonowa przeważa nieraz nad sejmową. Zatem: kto dzierży w III RP władzę? III RP jest oczywiście demokracją, tyle, że demokracja to tylko jeden z pseudonimów oligarchii - suwerenem jest lud, ale tak naprawdę realna władza spoczywa w wypielęgnowanych dłoniach znacznie węższego grona, którego spora część jest niezależna od wyroków ludu-suwerena, nie pochodzi bowiem z wyboru, ani też nie jest nominowana przez wybrańców ludu.

Jak wąskie jest to grono? Obawiam się, że jest to trudne do ustalenia, bo gdy mowa o władzy realnej, to pod uwagę trzeba brać też władzę nieformalną, a coś takiego jak nieformalne wpływy bada się niełatwo a wyniki są dyskusyjne. Nie mogę zatem przedstawić żadnych szacunków dotyczących oligarchii III RP, ale mogę podać dane jakoś tam pozwalające wyrobić sobie zdanie o jakie wielkości może chodzić... Kilka miesięcy temu w "Newsweek"-u mogliśmy przeczytać artykuł pod intrygującym tytułem: "Kto rządzi światem" (zupełnie już niedawno potrąciło ten sam temat "Wprost"). Autor, David Rothkopf, pisał w nim o globalnej elicie, której pogłowie szacuje na 7 tysięcy osób. Rothkopf nazywa tych szczęśliwców "superklasą", a tworzą ową "superklasę" najważniejsi politycy, szefowie największych instytucji finansowych, medialni baronowie, potężni przemysłowcy... I właśnie ta "superklasa" rządzi światem - przynajmniej według Rothkopfa. Siedem tysięcy osób na ponad 6 miliardów mieszkańców Ziemi to niewiele, a krąg superelity można zawęzić jeszcze mocniej. Na przykład, powiada Rothkopf, szefowie ledwie 14 największych instytucji finansowych są w stanie zażegnać globalny kryzys finansowy (a więc chyba także mogą go wywołać - gdyby przyszło im to do głowy). Rothkopf cytuje też niejakiego Stephena Schwarzmana z funduszu inwestycyjnego Blakstone Group, który mówi: "Świat jest naprawdę bardzo mały. Niemal w każdej dziedzinie, w której działam, daną branżą czy sektorem trzęsie jakieś 20, 30 góra 50 osób". No proszę - "góra 50 osób" trzęsących daną branżą w skali globu... Członkowie "superklasy" chwacko kolonizują wszelkie dostępne im ważne miejsca produkcji wiedzy, pieniędzy i propagandy, w związku z czym, - jak zapewnie Rothkopf -  jeśli weźmiemy najważniejsze szychy 5 największych firm światowych, to stwierdzimy, że ich nazwiska można spotkać także w 140 innych dużych firmach tudzież w radach 22 ważnych uniwersytetów. (David Rothkopf, Kto rządzi światem, Newsweek 18/2008). Rothkopf dyskretnym milczeniem pomija kwestię ewentualnych więzów krwi i powinowactw wiążących członków "superklasy", ale i w tym obszarze dałoby się pewnie poczynić interesujące obserwacje, jak bowiem naucza Andrzej Olechowski: "Tworzenie się klanów rodzinnych mających dzięki pieniądzom wpływ na życie społeczno - gospodarcze kraju to naturalna kolej rzeczy w kapitalizmie" (Michał Matys, Nic o nas bez nich?, GW 27.05.2003)(nie tylko w kapitalizmie - dopowiedzmy - systemy się zmieniają, ale człowiek pozostaje ciągle tym samym stworem z tym samym wyposażeniem genetycznym i wynikającym zeń skłonnościami).


Uważny czytelnik zauważył pewnie, że u Olechowskiego pojawia się określenie "w kraju", gdy tymczasem mówiliśmy o "superklasie" globalnej. To prawda - Olechowski miał na myśli naszych rodzimych oligarchów. Ale nie będzie chyba nadużyciem zastosowanie jego uwagi do globalnej "superklasy"? Dlaczegóżby bowiem globalni oligarchowie nie mieli tworzyć klanów rodzinnych? I - odwrotnie -dlaczego na poziomie niższym niż glob nie miały funkcjonować lokalne pod-"superklasy"? To co jest na dole jest takie jak to co jest na górze; a to co jest na górze jest takie jak to co jest na dole - jak nauczali filozofowie hermetyczni. I na poziomie krajów spotykamy "superklasę", tyle, że lokalni gracze mają lokalne możliwości (na poziom powiatu się nie zapuszczajmy, ale i tam dałoby się znaleźć mini-"superklasy"). W Niemczech, na przykład, pogłowie lokalnej "superklasy" szacowane jest na około 600 osób. Tyle przynajmniej wyszło z badań socjologicznych profesorowi Erwinowi Scheuchowi autorowi książki pod wiele mówiącym tytułem: "Kliki, kumoterstwo i kariery. O upadku partii politycznych" (Tomasz Gabiś, Kiedy demony opuszczą ołtarze, Pro fide rege et lege, 51). Przypuszczam, że w Polsce wygląda to podobnie. Też mamy kilusetosobową, lokalną "superklasę", koncentrującą w swych dłoniach ogromną część władzy, niekoniecznie formalnej. Istnieje bowiem władza w cieniu władzy politycznej. Nie daje oficjalnych splendorów, ale zapewnia wpływy. A poza tym - nie zależy od kaprysów wyborców. To ten rodzaj władzy czyni z "superklasy" potęgę.

Jak powstała nasza "superklasa"? Jeśli chodzi o jej skład - to i owo wiemy. I tak, według Jadwigi Staniszkis, pod koniec lat 90-tych około 71 procent czołówki biznesu (500 największych przedsiębiorstw i banków)  składało się z osobników, którzy w PRL tworzyli "drugi szereg władzy" (Jadwiga Staniszkis, Postkomunizm, s.53). Wychodzi więc na to, że elita III RP to w ogromnym stopniu elita PRL po liftingu. W tym miejscu pojawia się pytanie w jaki sposób ów "transfer elity" się dokonał. Mamy do wyboru teorię "transferu naturalnego" i "transferu sterowanego" (a także teorię pośrednią, pewnie najbardziej racjonalną, ale w tym tekście nie będziemy dzielić włosa na czworo, idzie o wyraźne zarysowanie modelu). Zwolennikom teorii "transferu naturalnego" spodoba się pewnie cytat z wypowiedzi prof. Tadeusza Kowalika. Mówił on w jednym z wywiadów: "To nieprawda, że komunistyczna nomenklatura weszła w nowy ustrój z pokaźnymi zasobami, co pozwoliło im je zwiększać. Oni byli bogaci nie w zasoby, ale w informację. Wielokrotnie zauważyłem, że dorabiali się ludzie z nomenklatury gospodarczej, ci którzy siedzieli w gospodarce, a nie aparatczycy komunistyczni. Bo znali ludzi, mechanizmy itp. Jacek Kuroń twierdził wręcz, że polska klasa średnia rodziła się z notesów telefonicznych. Ale to oznacza, że inni tych notesów nie mieli" (Od Stiglitza do Keynesa, z Tadeuszem Kowalikiem rozmawia Sławomir Sierakowski, Krytyka Polityczna 9/10). U profesora Kowalika mamy więc wizję swego rodzaju żywiołu. Nomenklatura radzi w nim sobie najlepiej, bo ma lepsze dojścia i znajomości.

Czy teoria "transferu naturalnego" nie jest zbyt poczciwa (nawiasem mówiąc, prof.Kowalik nie jest tak naiwny, jak mogłoby to wynikać z przytoczonego wyżej cytatu)? To, że "superklasa" III RP wywodzi się w dużym stopniu z szeregów władców PRL i ich totumfackich, to pewne. Idzie jednak o to, czy taki jej kształt nie jest aby w znaczniej mierze efektem policyjnej "inżynierii społecznej". Tajne służby, to wszak potężne mieszadła historii, a już zwłaszcza w państwach policyjnych, gdzie mogą sobie pohasać swobodnie. Zresztą teorie "transferu naturalnego" i "policyjnej inżynierii społecznej" mogą się w jakimś stopniu pokrywać, także, gdy chodzi o personalia bohaterów transformacji Popatrzmy sobie na dwa zestawienia. Pierwsze utrzymane będzie w logice teorii "transferu naturalnego". Socjologowie badający elity III RP, ustalili, że 14 osób, które w 1985 roku weszły do kierownictwa ZSMP w III RP zrobiły następujące kariery:

1. minister obrony narodowej
2. minister spraw wewnętrznych i administracji
3. pierwszy zastępca ministra spraw wewnętrznych i administracji
4. minister w kancelarii prezydenta
5. poseł
6. dziennikarz, działacz samorządowy
7. prezes Agencji Mienia Wojskowego
8. szef Polskiej Organizacji Turystyki
9. wysokiej rangi urzędnik administracji rządowej
10. urzędnik Kancelarii Sejmu
11. drobny przedsiębiorca
12. drobny przedsiębiorca
13-14 brak danych
(Elity rządowe III RP 1997-2004, pod redakcją Jacka Raciborskiego)

Zestawienie drugie jest w klimacie teorii "policyjnej inżynierii społecznej" (piszę "policyjnej", choć idzie raczej o służby wojskowe). Jest to lista związanych z postkomunistyczną lewicą osób, które zaistniały w mediach w kontekście związków ze służbami specjalnymi PRL.

1....?
2.Belka Marek - Kontakt Operacyjny I Departamentu (wywiad)
3.Borowski Marek - według "Wprost" wpisany na listę Kontaktów Operacyjnych Departamentu I MSW (wywiad)
4.Cimoszewicz Włodzimierz - Kontakt Operacyjny I Departamentu (wywiad)
5.Jaskiernia Jerzy - Kontakt Operacyjny I Departamentu (wywiad) (po długim procesie sąd uznał, że Jaskiernia nie jest kłamcą lustracyjnym)
7.Kaczmarek Wiesław - Kontakt Operacyjny I Departamentu (wywiad)
8.Kwaśniewski Aleksander - figuruje w kartotece Wydziału VIII Departamentu III pod numerem tożsamym z numerem TW SB "Alek" (zachowane materiały są zbyt wątłe, by liczyć na skuteczny proces o kłamstwo lustracyjne)
9.Olechowski Andrzej - Kontakt Operacyjny I Departamentu (wywiad). Olechowski miał też współpracować z kontrrwywiadem, twierdzi jednak, że nie zdawał sobie sprawy, że kontrwywiad traktuje go jako współpracownika. Olechowskiego, zresztą syna jednego z PRL-owskich szefów MSZ, umieszczam na liście "lewicy postkomunistycznej", pamiętajmy, że przy okrągłym stole Olechowski reprezentował "stronę rządową".
10.Oleksy Józef - Agenturalny Wywiad Operacyjny (wywiad wojskowy II Zarządu Sztabu Generalnego) - ostatecznie nie uznany za kłamcę lustracyjnego)
11.Pastusiak Longin - figuruje na tzw. 558, czyli liście osób, co do których Rzecznik Interesu Publicznego "miał wątpliwości".
12.Piechota Jacek - według informacji podanych przez "Wprost" zarejestrowany w 1984 roku jako Kontakt Operacyjny ("Robert"). Teczka "Roberta" została wyczyszczona w  listopadzie 1989 roku.
13.Rosati Dariusz - Kontakt Operacyjny I Departamentu (wywiad), według "Wprost" zarejestrowany w 1978 roku pseudonim "Buyer"
14.Sawicki Janusz - agent II Zarządu Sztabu Generalnego. Sawicki był przewodniczącym Rady Nadzorczej FOZZ (1989-1990) i wiceministrem finansów przy Balcerowiczu. Pojawia się też w kontekście współpracy (a nawet pracy) z wywiadem.
15.Sekuła Ireneusz - Agenturalny Wywiad Operacyjny (wywiad wojskowy II Zarządu Sztabu Generalnego), odział "Y" WSI.
16.Siemiętkowski Zbigniew - figuruje na tzw. 558, czyli liście osób, co do których Rzecznik Interesu Publicznego "miał wątpliwości".
17.Wagner Marek - współpraca w z wywiadem PRL w latach 70 i 80-tych XX wieku (Sąd Apelacyjny w Warszawie uznał, że Wagner nie był kłamcą lustracyjnym)
18.Wiatr Sławomir - w sierpniu 2002 roku przyznał się do świadomej współpracy ze służbami specjalnymi PRL
19.Ungier Marek - w latach 70-tych XX wieku kursant WSW (kontrwywiad)

Piotr Bączek - Wybrana z listy 558, Gazeta Polska - sieć
Józef Darski - 16 lat Ubekistanu, Arcana 66
Grzegorz Indulski, Dariusz Wilczak, On, Kwaśniewski
Leszek Misiak, Układ wiedeński, Gazeta Polska, 702
Marcin Dominik Zdort, Polityczny mezalians, Rz 13.07.2001 - sieć
Tudzież z tygodnika "Wprost"...

Oczywiście do tego spisu wypadałoby dodać spis przedstawicieli "strony opozycyjnej", którzy zaistnieli w kontekście "skandali lustracyjnych", ale te kwestie potrącimy dalej, póki co pozostając przy "postkomunie" z PZPR. Jak widać, spora część gwiazd postkomunistycznej lewicy pojawiła się w mediach w kontekście związków z służbami specjalnymi PRL, z reguły jako Kontakty Operacyjne I Departamentu, czyli - wywiadu. Zaznaczmy, że wywiad grupował elitę, elit PRL-owskich czekistów. Tam już szło na ostro. Jeśli wierzyć informatorom autorów książki "Pajęczyna" przy I Departamencie istniał nawet zakonspirowany "wydział likwidacyjny", którego funkcjonariusze likwidowali podejrzewanych o zdradę agentów, czy niewygodnych świadków (Barbara Stanisławczyk, Dariusz Wilczak, Pajęczyna). Czy władcy PRL, dysponując taką kadrą, puściliby rzecz na żywioł, nie próbując jakoś kreować i kontrolować procesów "transformacji", choć mieli ku temu możliwości? Nie wydaje mi się to zbyt prawdopodobne. Musieli przynajmniej próbować zarządzać procesami transformacji, tak, by miękko wylądować na jej drugim brzegu. Ci ludzie znali przecież swoje państwo od podszewki i wiedzieli, że nadciąga potężny sztorm, który może ich zmieść, jeśli nie będą wystarczająco sprytni. Jeśli więc byli w stanie obstawiać newralgiczne punkty swoimi ludźmi, pilotować pewne kariery i ucinać inne, projektować i budować instytucje, wreszcie montować bezpieczniki chroniące ich stan posiadania i sfery wpływów, krótko mówiąc jeśli mogli kształtować "superklasę" III RP i tworzyć dla niej "oprzyrządowanie" - robili to. A kto nadawał się lepiej do prowadzenia podobnych operacji od "twardego jądra" systemu, czyli jego służb specjalnych?. To i owo wskazuje zresztą na to, że podobne rzeczy działy się w całym bloku, a kierunek - jak zwykle - wyznaczała Moskwa. W 2003 roku rosyjski dziennikarz Władimir Kuczerenko wydał (pod pseudonimem "Maksim Kałasznikow") książkę "Zmierzając do ZSRR-2". W książce Kuczerenko opisał plan modernizacji Związku Sowieckiego opracowany na początku lat 80-tych przez ludzi Andropowa, szefa KGB. Główną rolę w unowocześnianiu systemu odegrać miały służby specjalne na czele z VI Dyrektoriatem KGB zajmującym się wywiadem gospodarczym. Śmierć Andropowi nie oznaczała bynajmniej porzucenia planów "pierestrojki". (Antoni Rybczyński, Czekiści na Kremlu, Niezależna Gazeta Polska nr 25). Wydaje się przy tym, że PRL była czymś na kształt jej "poligonu doświadczalnego". Sugeruje to - na przykład - Jadwiga Staniszkis .

Tak czy owak lata 80-te to czas ekspansji PRL-owskich służb specjalnych. Rozkładający się system stawiał na swój "najtwardszy rdzeń" - ośrodki decyzyjne przesuwają się coraz mocniej w kierunku "resortów siłowych". Kuszące jest stwierdzenie, że o ile wcześniej służby były narzędziem partii, o tyle teraz partia stawała się narzędziem służb. Takie postawienie sprawy zakłada jednak istnienie rozdziału między partią a służbami, co - biorąc pod uwagę charakter "realnego socjalizmu" - byłoby chyba stwierdzeniem na wyrost. Niemniej służby coraz śmielej wkraczały na takie tereny jak Sejm czy NIK (od 1983 w ramach III departamentu MSW działał zajmujący się tym zespół operacyjny). Stosowano też tzw. "osłonę kontrwywiadowczą" najwyższych władz partyjnych, co - zdaniem prof. Zybertowicza - oznaczało po prostu inwigilację. Nie wykluczam, że jednocześnie służby zwróciły swe macki ku młodzieży z "drugiego szeregu" władzy robiąc z nich "oddział uderzeniowy" transformacji. Patrząc na rzecz powierzchownie - późniejsza kariera tych ludzi była efektem ich dobrego ulokowania w nomenklaturze PRL (teoria "transferu naturalnego"). W myśl teorii "policyjnej inżynierii społecznej" - pomagał im też "dopalacz" w postaci patronów ze służb. Zresztą - nie musiało chodzić tylko o młodzież z drugiego szeregu. Stare byki też wchodzą w grę - do "twardego rdzenia" odwoływano się szerokim frontem. Jarosław Kaczyński tak mówił o rządzie Messnera: "...przeczytaliśmy ich życiorysy. Już na pierwszy rzut oka widać było, że rząd Messnera to w dużej mierze agentura, być może wprost sowiecka. Wcześniej zajmowali się handlem bronią, przyszli z central handlu zagranicznego. Słowem było widać, że to oficerowie" (O dwóch takich...). Tyle, że po 1989 roku dużo łatwiej było kontynuować karierę mając twarz nie zużytą.  

Jaka więc była rola służb specjalnych w "transformacji ustrojowej"?  Przypuszczam, że ogromna. Służby były "mózgiem" tej operacji - zdaniem Antoniego Dudka jednym z najważniejszych ośrodków programujących liberalizację systemu była grupa operacyjno-sztabowa funkcjonująca pod szyldem Zespołu Analiz MSW. Półgębkiem przyznaje to sam Kiszczak sławiąc swych towarzyszy: "Słowa uznania należą się tym wszystkim funkcjonariuszom MSW, którzy podobnie jak ja, dostrzegli, że tak dłużej sprawować władzy nie można, którzy zrozumieli konieczność zmian w naszym kraju" (Generał Kiszczak mówi... prawie wszystko, s.9). Obsadzono "swoimi" ludźmi newralgiczne miejsca, postarano się, by infrastruktura systemu pozostała w "zaufanych" rękach.  I mamy, to co mamy: jeśli tylko spróbujemy zaglądnąć pod podszewkę organizmu zwanego III RP - z miejsca spotkamy tajemnicze relikty PRL. Jeśli nie wszędzie, to przynajmniej w szczególnie czułych punktach. Blisko dwadzieścia lat po - rzekomym - zejściu "Polski Ludowej" sceny historii!

Zróbmy sobie krótki przegląd. Weźmy system finansowy, najważniejsze przedsiębiorstwa, media... Jeszcze w 1992 roku wydział studiów MSW przygotował dla premiera Olszewskiego raport, z którego wynikało, że polski system finansowy  kontrolują struktury i ludzie dyspozycyjnych wobec generałów Kiszczaka i Pożogi. (Piotr Bączek, III RP - struktura bezprawia, Głos - się). Jeśli zaś wierzyć Antoniemu Macierewiczowi stan na rok 2007 wyglądał tak: "Tysiąc najważniejszych przedsiębiorstw w Polsce jest kierowanych przez ludzi związanych z agenturą II Zarządu Sztabu Generalnego LWP, WSW, WSI. Ci ludzie zostali zidentyfikowani. Stąd strach i agresja wobec komisji." (...). "Komisja weryfikacyjna podczas swojej działalności ustaliła kilkadziesiąt nazwisk polityków, ponad 200 dziennikarzy i 1 tys. nazwisk przedsiębiorców współpracujących ze służbami komunistycznymi i z WSI." (rozmowa z Antonim Macierewiczem, Monopol tajnych służb, Rz 07-07-2008). Co ciekawe, niedaleko tej diagnozy sytuuje się niegdysiejsza diagnoza Jacka Kuronia, tyle, że Kuroń trzymał się bliżej logiki "transferu naturalnego". W książce "Siedmiolatka" Kuroń tak opisywał efekt transformacji i tworzącą się klasę posiadającą: "Skłonny jestem przypuszczać - i łatwo to zauważyć nawet gołym okiem - że ludzie nomenklatury kontrolują największe polskie spółki - dawne centrale handlu zagranicznego, prywatne banki, duże firmy handlowe. A przecież trzeba jeszcze pamiętać, że polski kapitalizm powstał wedle starych reguł klientelizmu. To znaczy, że za plecami uwidocznionych w rejestrach sądowych klientów stoją niewidoczni, ale wpływowi patroni, którzy pośrednio kontrolują wiele różnych przedsięwzięć".

Załóżmy, że rację ma Macierewicz - czołówka biznesu, to nie tylko dawna nomenklatura, ale zarazem ludzie związani z PRL-owskimi służbami. Jako żywo przypominałoby to sytuację w Rosji, gdzie najważniejsze firmy poobsadzali czekiści. Z WSI (i jej PRL-owskimi antenatami) będziemy stykać się bardzo często, przypomnijmy więc podstawowe informacje. Otóż, WSI w prostej linii wywodziły się z zainstalowanego w Polsce przez sowietów Głównego Zarządu Informacji Wojskowej.  Prawie 100 procent  kadry oficerskiej GZI dostarczył  "Smiersz".  Informacja uchodziła za najbardziej brutalną formację czasów "stalinizmu", a jej sowieckiego umocowania bali się nawet towarzysze partyjni z samych szczytów władzy. W 1957, na fali "destalinizacji" kilku funkcjonariuszy Informacji trafiło przed sąd, ale reszta po prostu przepłynęła do WSW (Wojskowa Służba Wewnętrzna). Od początku do końca Polski Ludowej trafiali do tej służby najwierniejsi z wiernych i najpewniejsi z pewnych. Tacy jak pan Dukaczewski - kursant GRU i rezydent PRL-owskiego wywiadu w Waszyngtonie. Ktoś, kto trafiał w takiej roli do Waszyngtonu musiał być pewniakiem i dla władców PRL i dla władców ZSRS. A po to,  by uwierzyć, że szkolenie w GRU to po prostu szkolenie przez służbę specjalną taką samą, jak każda inna - trzeba nic nie wiedzieć o Związku Sowieckim i o jego relacjach z państwami satelickimi.  Nim PRL-owska "wojskówka"  przepoczwarzyła się w WSI, na rozkaz generała Buły, tkwiącego w służbie od lat "stalinizmu" puszczono z dymem tysiące teczek (a może tylko zmieniono ich lokalizację?). W 1988 roku zniszczono w Konstancinie-Jeziornie około 11 ton teczek, w roku następnym - w tym za rządów Mazowieckiego - następne cztery i pół tony. Niszczono wtedy na potęgę nie tylko dokumenty WSW. I działo się to praktycznie za przyzwoleniem Mazowieckiego. Jan Rokita wspominał, że gdy zadzwonił do premiera w sprawie tego "brakowania" akt, Mazowiecki odpowiedział: "Niech pan poinformuje Kiszczaka, on będzie wiedział co z tym zrobić" (Alfabet Rokity). Istotnie Kiszczak wiedział co zrobić: teczki palono, mielono i - jak można sądzić - chomikowano jako kapitał na przyszłość. Konstancińska papiernia przerobiła wtedy, między innymi dokumenty dotyczące współpracy WSW ze służbami sowieckimi i "teczki" rozpracowania opozycji. Zresztą jeden z aspektów współpracy WSW z sowietami polegał właśnie na wspólnym rozpracowywaniu i zwalczaniu opozycji. Do walki z opozycją zaprzągł "wojskówkę" Czesław Kiszczak - i osiągnął sukces. W połowie lat 80-tych WSW mogła się poszczycić siecią agenturalną obejmującą 16 tysięcy współpracowników i ponad tysiącem lokali kontaktowych. Dodajmy, że wojskowi, z przyczyn niejako zawodowych, szczególnie interesowali się takimi organizacjami jak "Solidarność Walcząca" oraz "Wolność i Pokój". Jest to znaczące, o tyle, że późniejszy "solidarnościowy" zaciąg do UOP składał się w sporej części z ludzi WiP. Weterani służb PRL mogli więc zaoszczędzić na opracowywaniu charakterystyk psychologicznych - mieli je pod ręką dawno opracowane przez kolegów z WSW... I tak oto dotarliśmy do "jesieni ludów". Na rozkaz Floriana Siwickiego WSW wówczas rozwiązano i połączono z wywiadem. Z tego właśnie tworu wyłoniły się WSI. Narodziły się bez weryfikacji, słowem - były służbą żywcem przeniesioną z PRL. (Antoni Dudek, Wojskowe służby imperium, w: PRL bez makijażu).

Nie lepiej było i w innych służbach. Rdzeń wywiadu wspomnianego wyżej UOP też stworzyli fachowcy z "Polski Ludowej". Zdaniem Zbigniewa Siemiątkowskiego szczególną rolę odegrali tu absolwenci pierwszego rocznika szkoły wywiadu w Kiejkutach (chodzi o rocznik 1973). Siemiątkowski: "Był to szczególny kurs. Szkolenie rozpoczęło 56 starannie dobranych kursantów. Położenie ośrodka, lista wykładowców, metody szkolenia, zasady naboru i personalia nowych oficerów - wszystko było objęte absolutną tajemnicą. Kursanci byli oczkiem w głowie kierownictwa wywiadu. Na inaugurację szkoły wywiadu przyjechał Kania, później ośrodek wizytował Gierek. Z tego rocznika wyszli tak znani potem oficerowie wywiadu jak Gromosław Czempiński czy Bogdan Libera. Inni, mniej znani, dwadzieścia lat później stanowić będą trzon operacyjny Zarządu Wywiadu UOP". W innym miejscu cytowanego tekstu Siemiątkowski pisze: "Wypada przypomnieć, że w 1990r., sto procent oficerów wywiadu przeszło do Urzędu Ochrony Państwa, a Henryk Jasik, ostatni dyrektor Departamentu I MSW, został pierwszym szefem Zarządu Wywiadu UOP. Wielu tych oficerów służy nadal w Agencji Wywiadu (pisane w 2007 - tad). To im sojusznicy Polski powierzyli swe największe tajemnice, oddali w ich ręce życie i los swoich obywateli". Siemiątkowski tak pisze o reakcji jaką, po dziś dzień, wywołują u tych asów ich przełożeni z czasów PRL: "Na ich widok nadal instynktownie przybierają postawę zasadniczą" (Zbigniew Siemiątkowski, Zlecenie na "Trutnia", GW 29.12.2007). Tyle o "nowości" służb III RP...    

Ale PRL-owskie złogi znajdujemy i w innych delikatnych miejscach. Niektóre z nich nie kojarzą się zresztą potocznie ze słowem "władza". Weźmy urzędy skarbowe. Roman Kluska: "Jeżeli pan porozmawia z uczciwymi pracownikami urzędów skarbowych, to - przynajmniej mnie przekazywano taką wiedzę - okaże się, że jeszcze parę lat temu, jeżeli ktoś nie był agentem WSI czy służb specjalnych, to nie mógł pracować w urzędach skarbowych na wysokich stanowiskach. Musiał być w pełni dyspozycyjny. (...)mamy do czynienia z głębokim PRL w urzędach skarbowych, urzędach kontroli skarbowej etc. Oczywiście nie w całości, ale w dużej części tych instytucji" (Albo się podzielisz, albo cię zniszczą, ND 19.08.2008).  Albo - biegli rewidenci. Kto się nimi interesuje w kontekście "władzy"? A przecież biegli rewidenci kontrolują sprawozdania finansowe najważniejszych firm, słowem mają dostęp do prawdziwej krynicy informacji, a wiedza = władza. I dziwnym trafem, składa się tak, że średnia wieku biegłych rewidentów oscyluje wokół 65 lat. Ta wpływowa korporacja  jest więc totalnie zdominowana jest postPRL-owskich speców (dodajmy, że w latach 1989 - 1990 funkcjonowały zalecenia, by do zawodu przyjmować specjalistów z MSW, MON, Jednostek Nadwiślańskich i KW PZPR). Jak przechowała się ta skamielina? Otóż, rewidenci mają swój samorząd, przynależność do samorządu jest obowiązkowa, a  główną rolę w samorządzie grają ludzie PRL-owskiego premiera Zbigniew Messnera. Piotr Lisiewicz: "Jak doszło do tego, że do atrakcyjnego zawodu nie wdarli się młodzi przebojowi ekonomiści? Korporacją biegłych rewidentów trzęsą Stowarzyszenie Księgowych w Polsce na czele z Messnerem i KIBR na czele z Piotrem Rojkiem (podwładnym Messnera na AE w Katowicach). KIBR powołuje komisję egzaminacyjną, która dopuszcza do zawodu rewidentów. Wymienione ciała opanowane są przez ekipę Messnera.". Na czele wspomnianej  komisji egzaminacyjnej Krajowej Izby Biegłych Rewidentów stoi, rzecz jasna sam Messner (stan na rok 2007). Utrzymał stanowisko także za rządów PiS. Decyzję podjęli przedstawiciele samorządu rewidentów i przedstawicielka Ministerstwa Finansów - wiceminister Elżbieta Suchocka-Roguska mająca ponad 30 letni staż w PRL-owskiej administracji. Do komisji egzaminacyjnej wraz z Messnerem trafili jego znajomi z czasów PRL jak Joanna Dadacz czy Stanisław Tymiński, za PRL dygnitarz w Ministerstwa Finansów. (Piotr Lisiewicz, Imperium komunistycznego premiera, GP - sieć)

tad9
O mnie tad9

href="http://radiopl.pl">

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (24)

Inne tematy w dziale Polityka