Pomysł Waldemara Pawlaka, by wprowadzić ustawę umożliwiającą unieważnienie zawieranych z bankami niekorzystnych dla klientów umów na opcje walutowe, to typowe szkodnictwo i destrukcja. Obrót gospodarczy i finansowy oraz cały wolny rynek mają sens, jeżeli trafne decyzje przynoszą zysk lub minimalizują straty, a działania błędne… nie.
Jeżeli nieudolność i niekompetencja nie kończy się realną stratą za sprawą interwencji państwa, to państwo przestaje być źródłem przepisów i norm oraz neutralnym arbitrem, a staje się dobrym wujkiem. Dobrym wujkiem dla wybranych.
UMOWY NA OPCJE BYŁY LEGALNE, ALBO NIE.
Jeżeli były legalne, to firma MUSI odczuć skutki swojej nieroztropności. Jeżeli konsekwencją ma być krach firmy, to niech zbankrutuje lub będzie wykupiona przez państwo lub kogokolwiek chcącego to zrobić.
Jeżeli wsparcie umożliwiające przetrwanie firmie daje prywatny inwestor, to może zrobić to w każdy, zgodny z prawem, sposób. Jak chce, to może nieudolną kadrę zarządzającą wywalić na pysk lub dać podwyżkę. To „jego cyrk - jego małpy”.
Instytucja państwa może również interweniować. Ale nie dla „firmy”, tylko dla realizacji nadrzędnego interesu społecznego, interesu ekonomicznego ogółu lub jednostki. Ale istnienie firmy nie jest wartością samą w sobie. Wartością są ludzie.
Dopuszczam możliwość wsparcia przedsiębiorstwa które upada z powodu „toksycznych” aktywów, przez państwo, by np. nie spowodować masowych zwolnień czy zaniku „wrażliwej” (z punktu widzenia interesu państwa) gałęzi przemysłu. Nie można jednak pompować pieniędzy „w ciemno”, jak uczyniono chociażby w USA w stosunku do banków, które teraz nie potrafią nawet określić, co z tymi dotacjami się stało (oczywiście poza opisywanymi przez media bankietami i premiami dla szefów).
Jeżeli instytucja państwa miałaby opowiedzieć się za interesem społecznym (np. pracowników firmy) poprzez wpompowanie środków finansowych do źle lub ryzykownie zarządzanego do tej pory przedsiębiorstwa, to musi stać się jego właścicielem lub współwłaścicielem. Musi nastąpić pewna forma nacjonalizacji.
A kadra zarządzająca firmy, która doprowadziła swoją firmę do kryzysu lub bankructwa, powinna odejść (dodatkowo z „wilczym biletem” na kierownicze stanowiska w sektorze państwowym), lub pracować dalej za wynagrodzenie właściwe dla nieudaczników (po coś przecież jest „minimalne wynagrodzenie”).
POJAWIA SIĘ OPINIA, ŻE BANKI „OSZUKAŁY” INWESTORÓW.
Banki albo oszukały, albo nie. Umowa miedzy bankiem a inwestorem nie została zawarta „na gębę”. W umowie są zapisy dopuszczające inne rozwiązanie niż korzystne dla inwestora. Jeżeli takie ewentualności umowa stwarza, to inwestor może mieć pretensję tylko do siebie.
Przysłowiowa pani Krysia czy wujek Zdziś „mają prawo” się pomylić lub „być oszukanymi” przez wielką, bezduszną instytucję. Mam na myśli wielostronicowe umowy, gdzie „drobnym drukiem” bank, operator komórkowy, dostawca energii i tym podobny moloch, umieszcza zapisy mogące być niekorzystne dla klienta.
Ale przedstawiciele poważnych przedsiębiorstw i korporacji, zatrudniający radców prawnych lub całe kancelarie prawne oraz doradców finansowych, tłumaczą się, że „w rozmowie telefonicznej wprowadzono ich w błąd”. To wręcz śmieszne.
Pytanie jest proste: Czy bank ma obowiązek rejestrować i archiwizować rozmowy z klientem, podczas których byli „oszukiwani”? Jeśli tak, to można udowodnić złą wolę, manipulację czy nawet oszustwo ze strony banku jeżeli doradca w rozmowie kłamał. Jeśli nie, to… Ech, szkoda gadać!
Wicepremierze. Ręce precz od gospodarki.
Były radny Sejmiku Województwa Mazowieckiego, autor kilku scenariuszy filmowych i kilkuset artykułów, miłośnik kina, teatru i ogrodów botanicznych.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka