Piwnica24 Piwnica24
739
BLOG

Janusz Piechociński "Źle się dzieje w kraju w którym Państwo..."

Piwnica24 Piwnica24 Polityka Obserwuj notkę 5

Janusz Piechociński:

Nie czuję się ani wybrańcem narodu, ani posłannikiem jakiejś wielkiej idei: jestem delegatem swoich wyborców do najwyższej w kraju Agory oraz jednym z tych, którym powierzono życie codzienne przeciętnego, szarego Polaka.

Źle się dzieje w kraju, w którym Państwo zajmuje się sprawami bardzo odległymi od spraw Społeczeństwa. Jeszcze gorzej dzieje się w Państwie, którego różni funkcjonariusze są podejrzewani przez Społeczeństwo o najgorsze podłości i szalbierstwa, a przy tym wiele przypuszczeń okazuje się prawdą.

Nie należę do ścisłej elity ani w Państwie, ani w partii ludowej. Mógłbym powiedzieć, że absolutnie nie jestem winien ani aferom gospodarczym, ani błędom popełnianym przez kolejne ekipy rządzące naszym krajem, ani powiększającej się otchłani pomiędzy „górą” i „dołami” (MY kontra ONI), ani dramatycznemu upadkowi wartości duchowych i materialnych, na których każdy z nas opiera swoją codzienną egzystencję i wielkie, wzniosłe plany. Mógłbym powołać się na swój dość przeciętny życiorys i powiedzieć, że śmiało patrzę ludziom w oczy i w lustro, że dbam zawsze o dobro otoczenia, o solidne załatwienie powierzonych mi obowiązków, o porządek na moim „odcinku”.

Jeśli zachowuję dystans do spraw, które gorąco i żywo poruszają opinię publiczną i klasę polityczną, to wcale nie znaczy, że wszystko to jest mi obojętne. Na forum Sejmu – niekoniecznie jako główne punkty obrad Izby czy komisji – za moich kadencji przewinęło się kilkaset spraw opisywanych jako aferalne, kilka tysięcy osobistych ludzkich tragedii, kilkadziesiąt wielkich reform, zwanych systemowymi lub strukturalnymi. Na moich oczach, z moją osobą blisko centrum wydarzeń, Polska przeszła drogę od RWPG i Układu Warszawskiego ku Europie i NATO, od żarliwego zapału społecznikowskiego do twardej rywalizacji zwartych ugrupowań politycznych, od narodowego festiwalu wolności po „wolną amerykankę” z bezwzględnymi cwaniakami w roli głównej. Niestety, była to też droga od porządku publicznego ku niemal sarmackiej anarchii, od egalitaryzmu ku krańcowej niesprawiedliwości, od bezpiecznej, choć szarej codzienności ku codziennym dramatom w pracy, w domu i na ulicy.

Musiałbym być z kamienia, gdybym tego wszystkiego nie dostrzegał, gdyby nie stawiało mnie to przed najpoważniejszymi życiowymi pytaniami. Doskonale rozumiem siły rządzące, które z jednej strony próbowały budować nasz kraj po nowemu nie mając żadnego doświadczenia w tej mierze, zaś z drugiej strony „wycinały do spodu” znienawidzonych i pogardzanych przeciwników po każdych wygranych wyborach. Jeszcze lepiej rozumiem tych, którzy porzucili nadzieję na uporządkowanie spraw polskich w sposób układny i praworządny, wystąpili poza margines zachowań poprawnych politycznie i ugrzecznionych, stanęli na czele sfrustrowanych ludzi i rozkręcili zawieruchę, aż ta wyniosła ich do poselskich ław, gdzie do dziś robią za niegrzecznych, karconych łobuzów.

Ale.

Nie rozumiem, dlaczego budowa nowej rzeczywistości ograniczyła się do wykrystalizowania nowej warstwy wszech-mocarzy biznesu, polityki, kultury, zajmujących niepodważalne reduty, z których rozporządzają niemal wszystkim, nawet szerokim ruchem samorządów terytorialnych, zawodowych, organizacji pozarządowych. Nie rozumiem, dlaczego – wykorzystując ludzkie pragnienia i wielki, społecznikowski zapał – elity oszukują Społeczeństwo i skierowują ten zapał na tory wymyślone przez siebie, bez poszanowania dla tzw. zbiorowej mądrości narodu. Nie rozumiem, dlaczego stawiani jesteśmy wszyscy w sytuacjach przymusowych zwanych faktami dokonanymi, co przynosi taki skutek, że nie parlament i samorządy, ale ministrowie i urzędnicy decydują za nas i bez naszej wiedzy o tym, w którą stronę porusza się nasz kraj i w jakiej sytuacji będzie każdy z nas postawiony jutro, za rok, za kilka lat.

Podziwiam kolegów, którzy na forum parlamentu gotowi są posunąć się do dramatycznych gestów, aby zwrócić uwagę Społeczeństwa, a choćby tylko dziennikarzy, na to, czego nie są w stanie przeforsować w spokojnych naradach i negocjacjach. A także porażony jestem niemal bezczelnym spokojem decydentów, którzy sprawiają wrażenie, jakby wszystko to przygotowali w jakichś tajemnych, nieformalnych gremiach i teraz tylko mają za zadanie rozegrać grę na forum konstytucyjnym. Dla mnie jest oczywiste nie tylko to, że „coś tu nie gra”, ale też to, że prędzej czy później Społeczeństwo odrzuci taki sposób postępowania ze sobą, jak ze stadem owiec, a tylko od rzeczywistych przywódców zależy, w jaki sposób to będzie przebiegało.

Nie umiem wykonywać dramatycznych aktów na forum Sejmu czy na ulicach. Nie potępiam ich: po prostu sam nie umiem. Jestem przygotowany do analizy polskiej rzeczywistości zgodnie ze swoim wykształceniem oraz z doświadczeniem nabytym w latach działalności publicznej. Próbkę takiej analizy przedstawiam poniżej.

Co się dzieje z naszym krajem?

Dostrzegam pewną analogię pomiędzy tym, co obserwujemy w skali naszego globu a tym, co przeżywa nasz kraj.

W skali globalnej zacieśnia się krąg uprzywilejowanych, wiodących krajów, które prawem kaduka uzurpują sobie uprawnienia do narzucania innym swoich rozwiązań gospodarczych, do eksploatacji światowych zasobów według swojego widzimisię, do ustalania hierarchii wartości mających obowiązywać cały świat, a przede wszystkim do zajmowania pozycji arbitrów i rozjemców, nawet do apodyktycznego narzucania organizacjom międzynarodowym swojego zdania. Procesowi temu wcale nie towarzyszy rzeczywista troska o los krajów i ludów gorzej sytuowanych, którym nie tak powiodło się w Historii: raczej traktowane są one jako ta „reszta”, którą do woli można eksploatować i pouczać. W takich warunkach zupełnie zrozumiałe są spazmatyczne reakcje tych przegrywających, zwłaszcza że umacniają się procesy reprodukujące status quo: kto był słaby, będzie jeszcze słabszy, kto rozporządza, ten dobrze i wygodnie urządzi siebie i swoich sojuszników.

Polska za wszelką cenę (niestety, za wszelką cenę) stara się zachować status sojusznika tych „lepszych”, ale widać niemal gołym okiem, że ustawiani jesteśmy co najwyżej w drugim rzędzie, a być może jesteśmy manipulowani aż do czasu, kiedy owa ewidentna „reszta” już nie będzie w stanie się podnieść, wtedy zaś przyjdzie kolej na nas. Wszak przynależność do OECD nie czyni z nas potęgi gospodarczej, członkostwo w NATO nie uprawnia nas do roli rozgrywającego, a przynależność do UE nie przeistoczy Polonii w metropolię równą Germanii, Galii czy Albionowi. Spójrzmy realnie na Skandynawię czy Iberię, które – nawet zespolone z Europą – pozostają jej prowincją, niby finansowo zyskującą, ale w rzeczywistości eksploatowaną.

Być może jest to zbieg okoliczności, ale całą tę diagnozę można niemal bez poprawek przenieść na rozważania o naszym kraju. Niemal w każdej dziedzinie mamy hermetyczne, coraz bardziej hermetyczne środowisko tych, którzy ustanawiają reguły gry, opanowują kluczowe pozycje: pozostali mogą co najwyżej występować w roli pretendentów, łaskawie niekiedy dopuszczanych do przebranych już możliwości. Na samym spodzie znajdują się „masy”, które nie tylko nie mają dostępu do prawdziwych możliwości, ale też nie mają praktycznie żadnej szansy zdobycia informacji o tych możliwościach. Dla nich uruchamiane są najprzeróżniejsze szlachetne projekty: stypendia, konkursy, fundusze pomocowe, akcje charytatywne, gorące linie i telefony zaufania, umowy dla branży, pakiety dla regionów, tanie kredyty, okazyjne wyprzedaże, giełdy pracy, targi i festyny. Po jakimś czasie okazuje się, że jakieś nieczyste siły spartoliły robotę, w związku z czym ci dla których podjęto projekt są zawiedzeni i zgorzkniali, a paru obrotnych magików uciekło z fortuną albo tłumaczy się przed prokuratorem.

Podział na „lepszych i gorszych” w Polsce staje się coraz bardziej wyraźny: już dawno przyzwyczailiśmy się do tego, że niczego nie załatwimy bez pomocy krewnych i znajomych, teraz uczymy się, że nawet krewni i znajomi nie mają „luzu”, najczęściej sami walczą o przeżycie. Oznacza to, że grubieje nam krecha oddzielająca tych, co zyskują od tych, co tracą. Ci pierwsi bez ograniczeń i bez niczyjej kontroli czerpią ze społecznej puli bogactw narodowych, ci drudzy „dokładają” do wszystkiego, czego się podejmą.

Nie sposób przytaczać w tym miejscu pogłębionych analiz i cyfr poustawianych w równych rządkach: myślę, że jestem wiarygodny zarówno przez to, że mam dostęp do wielu danych nie znanych ogółowi, jak też przez to, że niemała część posłów i działaczy publicznych wrażliwych na ludzkie sprawy daje w różny sposób wyraz tym samym poglądom. Tu nie chodzi o podstępną wyprzedaż Polski za bezcen, tu nie chodzi o skryte knowania tajemnych organizacji międzynarodowych, tu nie chodzi o zdziczenie moralne i obyczajowe w pogoni za mamoną: ja tu dostrzegam brak dojrzałej strategii określającej niepodważalne paradygmaty wizji naszego kraju. Zastąpiono ją wygodnickim pakietem „konieczności dziejowych”, tyleż nieprawdziwych, ile sprzecznych ze sobą wzajemnie.

W rzeczywistości okazało się, że ludzie i ugrupowania, które odważnie sięgnęły po stery państwowe, wzajemnie zresztą przeganiając się z „kapitańskiego mostka”, nie do końca potrafią zdefiniować to, co różni dryfowanie od żeglugi. Kiedy siedzimy we wraku bez silnika i żagli, nasza strategia ogranicza się do umacniania zderzaków i wylewania nadmiaru wody poza burtę, byle dotrzeć do brzegu lub doczekać pomocy. Kiedy jednak mamy w pełni sprawną jednostkę – liczy się nawigacja i cel, dzięki któremu poprawimy nasz los, podniesiemy nasze status quo. Żal to mówić, ale żaden z „nawigatorów” nie wskazał nam celu godnego starań: udając, że widzą daleko i pewnie, chwytali się każdej szansy stabilizacji, czepiali się każdej sprawnej jednostki, a załodze pokazywali, jak to dziarsko prowadzą wszystkich ku lepszemu jutru. Nic dziwnego, że bardziej lub mniej przygodni żeglarze coraz bezczelniej dyktowali nam, co mamy robić, aż jeden z nich wziął nas zupełnie na hol, może mu się przydamy, choć już wszystko, co cenne, przenieśliśmy wcześniej na jego pokład.

Przyjmuję na siebie współodpowiedzialność za taki stan rzeczy, ale z jedną uwagą: gdybym rzeczywiście należał do tych, którzy kierowali takim postępem spraw, należałbym do sytych beneficjantów przemian w Polsce. Każdy, kto obserwuje scenę polityczną naszego kraju wie jednak, że należę do grupy posłów i urzędników, którzy robią robotę konstruktywną i gospodarską, przypominając sternikom od czasu do czasu, że błądzą i kuglują. Że – być może – w całym tym żeglowaniu bardziej patrzą własnego interesu niż starają się wypełnić swoje zobowiązania wobec Społeczeństwa.

Jak zaradzić?

Polska – na szczęście – przeżyła wiele nieszczęść. Nie tylko zahartowały nas one w bojach i dały poczucie trwałej przynależności do światowej rodziny narodów, ale też pozwoliły zapisać w pamięci długa listę przestróg. Bocheńskiego Dzieje głupoty w Polsce czy Michnika Z dziejów honoru w Polsce wskazują, że nie zawsze umiemy korzystać z własnego doświadczenia i Historia nierzadko nas kopie drugi raz w to samo miejsce, ale skarbnica mądrości Polaków jest niezgłębiona.

Jej podstawowym przesłaniem jest apel o własny rozum, o suwerenność, niezależność, umiłowanie wolności. Polacy najczęściej korzystali z tego przesłania niemal jak podskakiewicze, machając szabelką po całym świecie i najczęściej urażając sąsiadów, choć niekiedy zdobywali podziw dla swoich talentów i odwagi. Wydaje się jednak, że bardziej chodzi nam o to szczególne poczucie własnej wartości i wartości naszego narodowego dorobku, które pozwala bez zawiści i bez kompleksów spoglądać na braci Rosjan, Niemców, Czechów, Ukraińców i Węgrów. Pozwala też ono z godnością i stanowczością podejmować negocjacje w sprawach sojuszy, unii, wymiany i wzajemnych świadczeń. Pozwala nie dać się zastraszyć, a tym bardziej „zbajerować”, omamić obiecankami na nieznaną przyszłość w zamian za realne poświęcenia tu-teraz. Ostatnie trzynaście lat historii Polski wyraźnie pokazuje, że uniesieni euforią wolności (widzieliśmy się oswobodzonymi z sowieckich kajdanów) daliśmy się podejść jak nowicjusze, przez co rychło pozbawiliśmy się nie tylko suwerenności, ale też oddaliśmy wiele atrybutów, przy pomocy których zachwianą suwerenność możnaby przywrócić. Niechcący potwierdzamy, iż „pawiem i papugą narodów” jesteśmy. Popisujemy się Solidarnością przed całym światem, a świat spokojnie nas oklaskuje i liczy srebrniki, za które kupi nas z całą tą naszą chwałą. Błogosławimy wolny rynek i konkurencję oraz cały świetlany Zachód, a świat, który dawno już to wszystko ucywilizował, z chęcią eksperymentuje na naszym organizmie różne terapie, na które nie godzą się obywatele nawet średniackich krajów.

Historia uczy nas też, że nie wolno ludziom odbierać tego, co stanowi ich konstytuantę, co ich zakotwicza w rzeczywistości, w kraju, pośród innych ludzi. Wiara religijna, zaufanie do stabilności otoczenia, ideologia uwzględniająca sprawiedliwość, wiedza dająca się sprawdzić w codzienności, pakiet osobistych/indywidualnych umiejętności, obcowanie z pięknem i artyzmem, co najmniej minimalne zaspokojenie potrzeb, sens istnienia, opoka środowiskowa – to wszystko są wartości, dla których każdy człowiek jest gotów oddać własne losy w cudze ręce. Cudze, ale nie obce. „Lepszy mi na wolności kęsek lada jaki, niźli w niewoli przysmaki”. Tak już jest, że dobrobyt z obcej ręki traci smak i jest podejrzanie rozrzedzony. Ktokolwiek kieruje nawą państwową i bierze ludzkie losy w swoje ręce, powinien pamiętać nie tylko o tym, żeby zapewnić ludziom ich podstawowy pakiet, ale też o tym, że nie ma prostego upoważnienia do przekazywania swoich uprawnień „kapitańskich” innemu kapitanowi, choćby lepszemu, choćby bogatszemu, choćby bardziej hojnemu. Nawet, jeśli w referendum uda się zdobyć większość, nie może ona sprowadzać się do uczynienia obcego szafarzem ludzkich losów.

Warto też pamiętać o tym, że cokolwiek znajdujemy wokół siebie będąc we własnym kraju, stanowi wspólny dorobek Narodu i jego pokoleń. Nawet jeśli dziś stanowi własność prywatną, nawet jeśli jest tak cenne, że dostęp do niego jest limitowany. Nie ma takiej fortuny, która powstała na skutek starań jednego, jedynego, choćby najbardziej mocarnego biznesmena. Chyba że została przezeń splądrowana. Nie ma takiej niszy przyrodniczej, na której wystarczy postawić nogę i powiedzieć: moje. W Polsce nie było i już nie będzie Klondike, gdzie poszukiwacze złota tyle gruntu dostawali, ile zdołali odgrodzić płotem. Nie ma takich dzieł sztuki czy owoców intelektu, które należą wyłącznie do twórcy: na dorobek twórców składają się starania wszystkich, których napotkali oni na swej drodze. Nie ma takiej chwały, która należałaby się wyłącznie posiadaczom orderów: ich wyróżnienia są jedynie symbolem wyróżnienia dla ich środowisk czy dla sprawy, którą reprezentowali. I – na koniec – nie ma takiej biedy, nie ma takiej patologii, za którą nie powinniśmy się wstydzić wszyscy, bowiem nędza jednych bierze się z beztroski i egoizmu innych. Te stwierdzenia wcale nie podważają prawa własności materialnej i intelektualnej, nie podważają wagi indywidualnych dokonań i talentów, sugerują jednak nakaz udostępniania owej własności wszystkim w takim stopniu, w jakim stanowi zbytek posiadacza. Sugerują też, że nawet największe talenty muszą być wsparte przez jakiś system społeczny czy środowisko, a najwięksi bohaterowie muszą znaleźć się w okolicznościach, które owo bohaterstwo wyzwolą. Bez tego ich efektowne dokonania niewątpliwie byłyby mniej spektakularne. Z góry przepraszam osoby wrażliwe na tym punkcie: przecież nie dążę do rewolucji socjalistycznej, konfiskaty mienia, urawniłowki. Nie podważam bohaterskich czynów i ich szlachetnej motywacji. Nie propaguję kolektywizacji wszystkiego, co w tym kraju aktywne. Zwracam jedynie uwagę na społeczny charakter wszelkich indywidualnych dokonań.

Koniec części 1.

Grudzień 2002

Piwnica24
O mnie Piwnica24

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka