Kościół katolicki w Polsce i jego świeckie ekspozytury w postaci różnej maści poważnych i poważanych publicystów oraz intelektualnych tuzów, takich jak naukowcy zgrupowani w think tankach typu Klub Jagielloński przyzwyczaili się myśleć o sobie jako o ofiarach w kontekście publicznej debaty. Autowiktymizacja, za przeproszeniem, czerpie moralną siłę z marginalizacji rzeczonej instytucji w czasach PRL. W ten sposób każda próba cywilizowania katolickiego sposobu rozprawiania się z poglądami innymi niż katolickie musi znaleźć swój finał w porównaniu do „najciemniejszych czasów stalinowskich”, „cywilizacji śmierci” i w ogóle „my to już znamy”. W ten sposób jeden z hierarchów, niestety nie pomnę który, odwoływał się podczas debaty dotyczącej obecności krzyży w instytucjach publicznych. Że niby teraz zabraniają eksponowania swojej wiary, a za chwilę zakażą eksponowania niebieskiego koloru oczu. Duchowny w nosie oczywiście ma egalitaryzm, użył jednak egalitarystycznego dyskursu – w końcu nawet duchowieństwo przeniknięte jest elementami cywilizacji śmierci – w celu obrony konkretnego interesu, którym jest, za kolejnym przeproszeniem, symboliczna kolonizacja przestrzeni publicznej. Nie przypominam sobie, żeby kościół często opowiadał się za swobodną ekspresją swojej tożsamości w przypadkach, w których owa ekspresja nie jest w jakiś sposób związana z katolickimi afiliacjami.
Kościół katolicki został przez ustawodawcę wyposażony w instrument, którego nie posiada żadna inna grupa światopoglądowa – dziwny twór „obrazy uczuć religijnych”. Tym sposobem artyści obrażający uczucia religijne osób, które nie są najczęściej zainteresowane twórczością inną niż piosenki biesiadne muszą kajać się przed uciśnionym podobno kościołem. W ten sposób wydawcy magazynów kulturalnych, w których pojawiają się odwołania do chrześcijaństwa w postaci aureoli miewają kłopoty. Reklamy, które używają przerobionych kolęd znikają w tajemniczych okolicznościach z emisji. Kościół jako instytucja rzekomo uciskana cieszy się sporym wpływem na życie społeczne.
Ostatnimi czasy polski kościół katolicki zafiksował się na punkcie nazizmu. Celują w tym organizacje antyaborcyjne, jak również publicyści tacy jak będący nieskończonym źródłem inspiracji redaktor Tomasz Terlikowski. Ten ostatni twierdzi nie tylko, że aborcja równa jest nazizmowi, ale że jest od nazizmu gorsza, ponieważ pochłonęła więcej ofiar. Podobnie, acz trochę bardziej lightowo, zachowało się pismo Gość Niedzielny, w którego artykułach dość silnie jest obecny rzekomy związek moralności nazistowskiej z moralnością pro-choice. Organizacje pro-life chętnie zestawiają poaborcyjne zdjęcia z obrazami wielkich masakr. Wszystko to jest ordynarną manipulacją bezwstydnie nazywane jako przedstawienie „Prawdy”.
Dla mnie osobiście kościół katolicki może uciekać się do kłamstwa. W demokracji manipulacja, czy nawet automanipulacja jest prawem każdej grupy interesów. Są jednak jej granice i granice te przekroczyło chociażby rzeczone wyżej pismo odwołując się w swojej nazistowskiej fiksacji do konkretnej osoby. Zasadą również powinna być wolność debaty w tym sensie, że zwaśnionym stronom przysługują podobne środki wyrazu. Bo o ile nie dziwi mnie plakat w centrum miasta zestawiający nazistowską etykę z etyką kobiet, które poddały się aborcji, tak nie wyobrażam sobie pojawienia się plakatu zestawiającego wizerunek papieża i masowych masakr w kontekście zakazu stosowania prezerwatyw w Afryce. I to jest miarą tego, która strona jest w ofensywie.