USA za kadencji Obamy pomogły w obaleniu reżimów dyktatorskich w kilku krajach arabskich - co doprowadziło do przejęcia tam władzy przez „umiarkowanych islamistów”. Izrael od samego startu „arabskiej wiosenki” ostrzegał Amerykanów, że nadzieje na wprowadzenie demokracji w tych mega zacofanych cywilizacyjnie państwach są oderwaną od życia mrzonką.
Izraelczycy opierali się na świeżych doświadczeniach z Palestyńczykami, którzy zamiast autorytarnej władzy Arafata - wybrali sobie Hamas w demokratycznych wyborach w 2005. Obama i jego ludzie wiedzieli jednak lepiej:) - nie chcieli korzystać z rad Starszych Braci:). Co gorsza: zgodę na wolne wybory palestyńskie - wbrew ostrzeżeniom izraelskim - wydał jeszcze Dablju Bush.
Ślepa wiara w czarowną moc demokracji, której nieodpartym wdziękom nie oprą się też narody III Świata - nie jest niestety w Stanach wyłącznie domeną Demokratów. „Transformacje ustrojowe” w świecie arabskim (w stylu byłego socbloku) - o których chrzaniły też majestatycznie mainstreamowe media nad Wisłą - okazały się triumfem fanatyzmu.
Widać to najlepiej w piątym dniu panarabskiej zadymy wywołanej filmikiem wideo z seksoholicznie fikającym Mahometem. Wbrew politpoprawnym opiniom lansowanym też w polskich mediach - rozruchy te nie wynikają głównie z „głębokiego antyamerykanizmu”. Są wyrazem beznadziejnych kompleksów, ciemnoty i odwiecznej wrogości wobec cywilizacji zachodniej.
@
Najbardziej istotne jest teraz to, czy Amerykanie - bez względu na wyniki listopadowych wyborów - wyciągną wnioski z obecnego, kompletnego fiaska ich naiwnej taktyki, którą od prawie 2 lat stosują wobec świata arabskiego. Jest to tym istotniejsze, że ew. otrzeźwienie mogłoby też ułatwić koordynację ruchów z Izraelczykami we wszystkim, co dotyczy reżimu irańskiego.