Środowisko zamachomannów po niewczasie przypomniało sobie „arcyważnym świadku”. Tak istotnym, że spiskowcy postanowili go sprzątnąć – 2,5 roku po fakcie.
Załóżmy, że podchorąży Muś istotnie usłyszał zgodę wieży na obniżenie lotu bombowca Tu-154M do pułapu 50 metrów. Co z tego wynika?
1) Gdyby tak było, a wersja o 50 m była dla spiskowców nie do przyjęcia, to wystarczyłby drobny sabotaż na zapisie nagrań z Jaka-40. Ot, nie nagrało się. Nie ma takich słów. Dowody materialne przeczyłyby emocjonalnej wersji podchorążego. W tym przypadku żyjący Muś byłby dla spiskowców cenniejszy jako ofiara do wytykania palcami.
2) Zabijanie świadka w sytuacji, gdy nagrania potwierdziłyby jego wersję, byłoby z kolei skrajnie niekorzystne dla spiskowców. Morderstwo potwierdziłoby, że węch nas nie zawodzi i faktycznie coś tu zajeżdża.
Jednym słowem – spiskowcy nie mieliby interesu w likwidowaniu osoby, która opowiada niepotwierdzone w żaden sposób historyjki. Podważenie wiarygodności żyjącego Musia byłoby bardzo proste – ględzenie o „50 metrach” to linia obrony załogi Jaka, usiłującej odeprzeć zarzuty nieregulaminowego zachowania podczas lądowania w Smoleńsku. Zresztą i ta bajka znalazła swoje zakończenie – w kwietniu tego roku prokurator Seremet ujawnił, iż po ekspertyzie IES załoga Jaka przyjęła do wiadomości, iż się przesłyszała (biegi z IES ustalili, że mowa była o 100 metrach).
Wersja o „50 metrach” ma zresztą inną bardzo poważną słabość. Aerodrom w Smoleńsku nie leży w północnej Kalifornii, lecz w zachodniej Rosji. A w zachodniej Rosji sekwoje nie rosną, szczególnie wokół lotnisk. Tym samym pułap 50 metrów niczym bombowcowi nie zagrażał.
Z zeznaniami tych „arcyważnych” świadków jest w ogóle zabawnie. Zamachomanni, z typową dla siebie determinacją w odrzucaniu niewygodnych faktów, pieją na cześć załogi Jaka peany, choć II pilot Rafał Kowaleczko zeznał wstrząsające rzeczy na temat innego bohatera, generała Błasika. Generał Błasik miał w zwyczaju wypraszać jednego z pilotów z kabiny i samemu rozsiadać się na jego miejscu. Od startu do lądowania. No i jak tam, doktorku?
Dlaczego więc doszło do targnięcia się na życie? Prawdopodobnie nastąpił zbieg kilku okoliczności: wczesna emerytura, brak zajęcia, stres związany ze śledztwem w sprawie wariackiego lądowania w Smoleńsku, poczucie (niekonieczne słuszne) współodpowiedzianości za CFIT bombowca, poczucie instrumentalnego traktowania przez zamachomannów i tak dalej. Decyzja ostateczna śp. Musia może by nie zapada, gdyby za życia okazano mu tyle zainteresowania, ile po śmierci.
Inne tematy w dziale Polityka