Gdy ktoś za wzór wolnego rynku stawia Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, uśmiecham się z politowaniem. Wolny rynek to taka miła utopia, taka sama jak konkurencja doskonała. Nie jestem wrogiem ani jednej, ani drugiej, przed nimi wszystkimi jednak wielu przedsiębiorców się straszliwie zapiera. Szczególnie w „gospodarce mieszanej” po amerykańsku.
Znam lewicowca, który jest wrogiem własności prywatnej i prywatyzacji. „Kapitalizm to prywatyzowanie zysków i uspołecznianie strat”- mówi. A ja się go wówczas pytam, gdzie on w ogóle widzi kapitalizm. Najbliżej do kapitalizmu jest chyba w Hong Kongu?- podpytuję go.
Zwykle ludziom lewicy czy rozmaitym ekologom wydaje się że efektem wolnego rynku są hipermarkety, centra handlowe pod miastem, rozwój motoryzacji indywidualnej, rozwój przedmieść. Kapitalizm powoduje upadek energooszczędnych form transportu, rozlewanie się przedmieść na wielkie obszary, upadek małych sklepów i firm na korzyść nielicznych wielkich centrów handlowych, wyludnianie się centrów miast.
To przez kapitalizm ludzie wyprowadzają się z ciasno zaludnionych centrów miast gdzie kwitnie życie społeczne i ludzie się często spotykają, na przedmieścia gdzie wszyscy jeżdżą samochodami i nawet ich dzieci nie mają się z kim bawić, bo gęstość ludności jest zbyt mała by w okolicy było odpowiednio dużo dzieci w ich wieku. Mówią że w takim rozrzedzeniu rośnie inny typ człowieka, kształtowany przez propagandę mediów mainstreamowych i rodzinę, który ma mniejsze szanse zetknięcia się z innymi alternatywnymi ruchami i poglądami.
Wg nich owo starożytne „polis” upada wraz z jego agorą, w której ludzie spotykali się, rozmawiali i wymieniali się opiniami i poglądami. W systemie w którym ludność mieszka w rozproszeniu zamiast w miastach (jak w amerykańskich przedmieściach) i praktycznie nie komunikuje się ze sobą, bo brak tam centrów miast w europejskim rozumieniu, wg nich ginie demokracja, pada ofiarą właścicieli mediów, magnatów gazet i telewizji.
Ale wszystkie te tendencje są jedynie efektem etatyzmu, który Stany Zjednoczone przekształcił dużo bardziej niż jakikolwiek kraj Europy. Tam motoryzacja masowa rozkwitła już w latach 20-tych XX wieku, i szybko zakorkowała ówczesne ulice. Ekonomiści znają termin: efekty zewnętrzne. Efektem zewnętrznym wjechania samochodu na drogę na której dotychczas byli tylko piesi i rowerzyści było to że ryzyko wypadku dla pieszych i rowerzystów wzrosło tak bardzo, że de facto musieli zrezygnować z tych środków lokomocji.
Samochody, obniżając ich bezpieczeństwo, spowodowały dla nich koszt, nazywany kosztem zewnętrznym. Wypchnęły słabszych użytkowników z dróg niebezpieczeństwem, jakie dla nich niosą. Teoria ekonomiczna zakłada że w przypadku braku kosztów transakcji ofiara takich kosztów zewnętrznych pójdzie do sądu i zaskarży autora takich kosztów. Ale- koszty te były trudno wyliczalne (choć znaczne, dziś szacuje się koszt śmierci na równowartość od kilku do kilkunastu milionów euro), a ich ofiary i autorzy: bardzo rozproszeni.
Wolny rynek zawiódł, bo przestrzeń publiczną potraktowano jak „wspólną łąkę”, z tej znanej u ekonomistów opowiastki o komunalnej łące, którą tak bardzo intensywnie wykorzystywali do wypasu bydła niektórzy mieszczanie, że nie pozostało na niej żadnej trawy, i pozostali mieszczanie w tej wspólnocie zostali owego dobra pozbawieni. Nie ma przecież bezpłatnego lunchu, poza dobrami z których konsumpcji nie da się wykluczyć- takimi jak fale radiowe czy obrona narodowa. Wspólna łąka nie powinna być bezpłatna, i w postępowej części świata- nie jest.
Ale to był tylko wierzchołek góry lodowej, jaką jest amerykański „wolny rynek”. Przez 90 lat rozwoju masowej motoryzacji bez umiaru pompowano miliardowe dotacje w infrastrukturę drogową w rodzaju pięciopiętrowych „stosów” autostradowych zjazdów i najazdów. Nie ma czegoś takiego jak interwencjonizm w wolnym rynku- wówczas mamy już gospodarkę mieszaną. Gdyby do zaopatrzenia w infrastrukturę drogową w USA zastosowano bardziej wolnorynkowe zasady, to Amerykanie zapewne wciąż jeździliby koleją, autobusami czy tramwajami, jak wciąż wielu Japończyków czy Europejczyków.
Gospodarka amerykańska utkana jest na największym państwowym interwencjonizmie w historii ludzkości- wybudowano tu państwowy system autostrad o długości 75 tysięcy kilometrów, kosztujący (policzyłem wg średniej ceny budowy km autostrady w RFN) 3 biliony 129 miliardów 611 milionów złotych. Na nich odbywa się trzecia część podróży w USA, choć, gdyby zastosowano kryteria wolnego rynku, drogi te najprawdopodobniej nigdy by nie powstały- zresztą budowano je przez same centra miast.
W Hong-Kongu, gdzie miejskie drogi są płatne, z komunikacji zbiorowej korzysta 61 % mieszkańców. Dziś w Stanach Zjednoczonych udział transportu zbiorowego w Sacramento czy Phoenix wynosi około pół procenta (tylko co 200-setna osoba jeździ komunikacją zbiorową), a w stolicy samochodowego biznesu – Detroit, z transportu publicznego korzysta jedynie co setna osoba, podobnie jak w Houston czy San Diego. Centra tamtejszych miasto to podupadłe ulice, opuszczone sklepy. Życie uciekło na przedmieścia. Jeździ się samochodami, znajomych widzi się jedynie w centrach handlowych.
Zamiast miast mamy gigantyczne osiedla domków, osiedla oddalone nierzadko o 50 km od centrum danego miasta. Władze dotowały tu infrastrukturę ulic, szkół, przedszkoli, bibliotek, infrastrukturę techniczną. Wolny rynek jest wtedy gdy ktoś za siebie płaci. Energochłonna gospodarka amerykańska jest zbudowana na państwowym interwencjonizmie, chyba największym interwencjonizmie w infrastrukturę w historii świata. Teraz rząd amerykański przeznaczy 100 miliardów USA na nacjonalizację właściciela milionów mieszkań zbudowanych na zwykle powstałych dzięki dotacjom przedmieściach. Aha, i jeszcze 50 miliardów dolarów dotacji dla koncernów motoryzacyjnych na badania nad „tanimi samochodami”.
W tym wielkim mocarstwie pokazuje się zwykłą ulicę z dwupiętrowymi domami i stacją komunikacji zbiorowej jako „sukces nowoczesnego urbanizmu”, który powstaje tylko w „ogarniętych zgniłym liberalizmem” miastach wschodniego wybrzeża. Życie codzienne w tym kraju uczyniło jego mieszkańców niewolnikami samochodu, i przez to- ropy naftowej. Kraj ten oskarżany jest na forum międzynarodowym o interesowanie się przede wszystkim zabezpieczeniem swobodnej eksploatacji jej zasobów. Reszta jego działań na arenie międzynarodowej jest nieznaczącym wiele dodatkiem.
Być może kreatorzy „miast po amerykańsku” nie lubili typowych, europejskich miast, z ich zbyt liberalną atmosferą, fermentem życia nocnego. W Stanach Zjednoczonych jedynie Nowy Jork przypomina nieco europejskie aglomeracje mające zwykle wysoki udział transportu miejskiego. I jest zupełnie innym miastem, miastem którego ideologie polityczne nie pasują do „interioru” w którym nie ma klubów, kawiarń, bogatego życia kulturalnego, za to jest telewizja i Wall-mart. Ci, którzy przed laty zainwestowali w Stanach w „zmotoryzowane” branże- hipermarkety, centra handlowe, są dziś miliarderami.
A w Stanach nie jest możliwa nawet zwykła demonstracja uliczna- bo niby gdzie- w prywatnym centrum handlowym? Demokracja oddolna kwitnie jedynie w Internecie, ale aby stać się parlamentarzystą, należy mieć milion dolarów na kampanię, 100 tys. dolarów to wystarczało ale 30 lat temu. Kampania prezydencka dochodzi już do miliarda dolarów… Demokracja?
Link: Udział transportu zbiorowego w podróżach miejskich na świecie
http://www.publicpurpose.com/ut-intl-cityshare.htm
Inne tematy w dziale Polityka