Robbob Robbob
36
BLOG

Eels. Dyskografia.

Robbob Robbob Kultura Obserwuj notkę 0
Zespół, którym zafascynowałem się od pierwszej ich płyty. Moje uznanie dla tej grupy trwa do dziś. A niedługo, bo już 7 czerwca ukaże się ich kolejna płyta "Eels Time!" i chyba jest to dobry moment na przypomnienie ich dyskografii.
Beautiful Freak (1996)

Pierwsza płyta zespołu. Od niej zacząłem moją znajomość z Eels. Płyta, którą się zachwyciłem i którą nadal uważam za najlepszą, pomimo, iż do dziś Eels wydali jeszcze 13 płyt, jeśli liczyć tylko studyjne. Zakochałem się w tej płycie od pierwszego jej przesłuchania. Zachwyciło mnie wszystko - niebanalne teksty, piękne melodie, liryzm przemieszany z wykopem i agresją, a nade wszytko taka staroświeckość w używanych środkach wyrazu, bo kto stosował w tamtym czasie organy Wurlitzera, moogi, dokładał pięknie brzmiące chórki ("Flower"). Piękna to płyta i co ważniejsze wytrzymała ona próbę czasu. Nie brzmi anachronicznie 27 lat po jej wydaniu.
Zresztą czyż nie można zakochać się w płycie, która zaczyna się takimi słowami:
„Life is hard
And so am i
You'd better give me something
So i don't die” („Novocaine For The Soul”)

Electro-Shock Blues (1998)

Bardzo depresyjna to płyta i chyba najbardziej osobista, takie osobiste egzorcyzmy Marka Olivera Everetta związane ze śmiercią siostry i chorobą matki. Zresztą wystarczy zerknąć na tytuły, nie wgłębiając się w teksty, żeby zorientować się o co twórcy chodzi. („Elizabeth on the Bathroom Floor”, „Going to Your Funeral”, „Cancer for the Cure”, „Hospital Food”). Muzyka na tej płycie jest bardzo zróżnicowana poczynając od ostrych, bezkompromisowych, twardo brzmiących, wręcz hardrockowych numerów jak  „Cancer for the Cure”, „Going to Your Funeral Part 1”, przez piękne pastelowe ballady jak „My Descent into Madness”, „3 Speed” czy „Climbing to the Moon”. Po takich tekstach  jak np. w utworze „P.S. You Rock My World” („Everyone is dying and maybe it is time to live”) określenie, iż Mark Oliver Everett to poeta smutku, alienacji i psychicznej słabości nie jest określeniem na wyrost. Pozwolę sobie zacytować fragment tekstu z "Climbing to the Moon", który potwierdza fakt, iż określenie lidera jako poety smutku nie jest bezzasadne.
„Got a sky that looks like heaven
Got an earth that looks like shit
And it's getting hard to tell where
What i am ends
And what they're making me begins”.
Osobiście niżej oceniam tę płytę od rewelacyjnego debiutu, ale muszę stwierdzić, iż po latach wciąż robi duże wrażenie.




Daisies of the Galaxy (2000)

Trzecia płyta Eels w momencie, gdy ją usłyszałem nieco mnie rozczarowała, była dla mnie  zbyt wygładzona, zbyt bogata aranżacyjnie i zbyt miękka. Po latach stwierdzam, że się nieco myliłem w swoich ocenach, bo przecież dlaczego czepiać się, że płytę wypełnia znacznie więcej delikatnych, subtelnych ballad („Grace Kelly Blues”, „Daisies of The Galaxy”, „It's A Motherfucker”, „Jeannie's Diary”, „Selective Memory”) niż tych  ostrzej brzmiących („Sound of Fear”,  „Flyswatter”). Wspaniałe melodie wprost zachwycają. Eels nadal w wielkiej formie, a trzeba docenić fakt, iż nie odgrzewają kotletów, tylko co płyta podają inne danie, raz ostrzejsze i bardziej przyprawione jak w przypadku "Electro-Shock Blues", innym razem łagodniejsze i bardziej strawne nawet dla mniej osłuchanych jak w przypadku tej omawianej.
Tak czy owak duży szacun, jak się obecnie mówi.


Souljacker (2001)

Wydanie płyty z taką okładką, na której „E” ma brodę jak talib i której nie powstydziłby się Osama Bin Laden  2 tygodnie po sławetnym ataku na Amerykę (11 września 2001 r.), to jest naprawdę posunięcie cokolwiek niestandardowe. Ciekawostką tej płyty jest również to, że Mark Everett "E" napisał tylko 3 piosenki na 12 znajdujących się na tym albumie. Pozostałe w większości są dziełem kompozytora i autora tekstów dla PJ Harvey, Johna Parisha. To on napisał te najlepsze („Woman Driving, Man Sleeping”, „Bus Stop Boxer”). Gdy dołożymy do tego, iż niesamowicie energetyczny, hardrockowy utwór tytułowy (notabene singiel promujący tę płytę) jest dziełem jego partnera z zespołu, Butcha, który za jakiś czas opuści zespół, to dopełnia to obrazu, że nie jest to do końca samodzielna płyta E i Eelsów. Niemniej mimo  tego, a może wskutek tego, uważam, ze w pewnym sensie ta płyta to kwintesencja stylu Eels. Bardzo równa to płyta i w mojej opinii jedna z najlepszych.
 
Shootenanny! (2003)

Przyznam bez bicia, że to był pierwszy album Eels, który mnie rozczarował. I znów muszę powtórzyć nieco pretensjonalne zdanie, iż po latach jestem znacznie mniej surowy w ocenie tej płyty, chociaż nie odżegnuje się od tego, że jest to bardzo nierówny album. Ciekawe rzeczy przemieszane są z nieco nużącymi. Tak po prawdzie to lubię z tego albumu bez większego grymaszenia tylko cztery utwory: bezpretensjonalny pop „Love Of The Loveless” z mechaniczną perkusją i zniekształconym głosem wokalisty, rytmiczny, z pięknie brzmiącymi gitarami „Lone Wolf”, prześliczną, może nawet zbyt słodką balladę „Numbered Days”, kończące płytę, może banalne, ale wpadające w ucho „Somebody Loves You”. Od strony tekstowej to dalszy ciąg użalania się nad sobą (jestem samotnym wilkiem i takie tam), nihil novi, ale działa na wyobraźnię dalej.

Blinking Lights and Other Revelations (2005)

Parę lat "E" pracował na tą płytą, a w zasadzie dwoma (ponad 90 minut muzyki). Zamierzeniem artysty było zapewne stworzenie i  wydanie swojego opus magnum, co mu się w jakiejś mierze udało i w jakiejś części nie. Na pewno jest to wzorcowo melancholijna płyta, a przecież twórczość Eels była określana mianem melancholijnego rocka. Problemem jedna długich płyt (podwójnych albumów) od zawsze jest to, iż rzadko kiedy udaje się zgromadzić na nich materiał wysokiej jakości.  Często słuchając takich płyt, sam mam ochotę, poprzecinać je trochę i po tym zabiegu byłyby zapewne znacznie, znacznie lepsze. Tak jest w przypadku tej płyty. Okrojenie jej wyszłoby jej tylko na dobre. Wracając do płyty, to muszę przyznać, że styl śpiewania i grania Eels, a w zasadzie jej  jedynego członka i lidera, Marka Everetta „E” był zawsze wielce marudny, ale na tej płycie przechodzi on samego siebie. Takiej dawki mruczenia i marudzenia, delikatnego muskania gitary, to już nawet dla mnie zapiekłego fana Eels, to wiele za dużo. A co za dużo to niezdrowo, więc w związku z tym rzadko słucham tej płyty. Przesłuchanie jej w jednej dawce, za jednym podejściem jest cokolwiek męczące i może zakończyć się małą drzemką. Z drugiej strony, pomijając nieco moje kwękanie, trzeba wyraźnie stwierdzić, iż co jak co, ale nadal „E” umie pisać urzekające melodie, a i teksty poruszają sprawy istotne i co najważniejsze są dalekie od banału. Lubię i nie lubię - takie mam rozdwojenie jaźni, gdy słucham „Blinking Lights and Other Revelations”.

Hombre Lobo (2009)

Powiem szczerze - po wydaniu „Blinking Lights and Other Revelations” nie wierzyłem, że Eels wyda jeszcze jakąś nową płytę, sądziłem, że jest to już rozdział zamknięty, a wspomniany podwójny album był wielkim epitafium (łabędzim śpiewem) tego ciekawego zespołu, a w zasadzie jednego muzyka. Utwierdzał mnie w tym przekonaniu upływ czasu, ale myliłem się. Po 4 latach ukazała się nowa płyta Eels i dla mnie jest to jedna z lepszych płyt zespołu, a na pewno najlepsza od wydania „Souljacker” w 2001 r. Niespodzianką było dla mnie nie tylko ukazanie się płyty, ale również jej zawartość. W końcu mamy do czynienia z prawdziwym rockiem, a nie subtelnymi marudzeniami znanymi nam z poprzedniej płyty. Takie utwory jak otwierający płytę „Prizefighter”, „Lilac Breeze” czy  „Tremendous Dynamite” to ostre jak naostrzone brzytwy rockowe dynamity. Tak ostro nigdy Eels nie grali, nawet na „Souljacker”.
Nie ma jednak obaw, na tej płycie można posłuchać również pięknych, subtelnych ballad („That Look You Give That Guy”, „In My Dreams”, „My Timing Is Off”). Nie mają one tego stopnia melancholijności i posępności co poprzednio, a nawet można  o nich powiedzieć , że są  na swój sposób wesołe. Świetna płyta, jedna z moich ulubionych.

 

End Times (2010)

Znowu powrót do depresji, co samo w sobie nie byłoby złe, gdyby nie to, że stopień użalania się „E” nad sobą przerósł moją cierpliwość, zaś muzycznie prezentuje ten album jako  najmniej ciekawy w całej jego dotychczasowej twórczości. Piosenki zaaranżowane na gitarę akustyczną czy też piano, no może oprócz nieco żywszego utworu „Gone Man” i nieco martwego bluesa „Paradise Blues” nie wywołują u mnie tak jak poprzednio ciarek na grzbiecie. Mnie te kompozycje pozostawiają nieco obojętnym i znudzonym. Wygląda trochę tak jakby z „E” uleciało powietrze. Nie chce mu się za bardzo grać, ani też nie chce mu się śpiewać, takie można odnieść wrażenie. Nie wiem po co nagrał tę płytę, bo takim brylancie jak „Hombre Lobo”. Wydanie ledwo pół roku później taką płytę, to strzał w stopę. Choć muszę przyznać, że parę rzeczy może się podobać - ot taka smutna, akustyczna ballada „Nowadays” ze smyczkami i instrumentami dętymi w tle oraz kapitalną, acz krótką partią harmonijki ustnej czy też taka harcersko - ogniskowa piosenka „Mansions of Los Feliz”. Bardzo przeciętna płyta, ale posłuchać czemu nie - na żądanie raz można. Eels w swej najsłabszej formie też jest wart posłuchania, zapewniam.

Tomorrow Morning (2010)

Niespodziewany kryzys, spowodowany rozwodem artysty z żoną, który zaowocował raczej nieudaną płytą „End Times” na szczęście „E” pozostawił za sobą. Często w sztuce jest tak, ze trudne chwile artysty przekuwają się w świetne dzieła. Niestety nie do końca dotyczy to Marka Olivera Everetta. Problemy i tragedie nie pobudzają jego inwencji twórczej, co szczególnie uwydatniło się na „End Times”, ale także w pewnej mierze obciąża ten album. Powiem otwarcie, ta płyta nie należy do moich ulubionych, choć znowu parę rzeczy może się podobać np. typowo eelsowska, a jednak nietypowo samplowana ballada „Spectacular Girl”, kolejne klasyczne mruczando „What I Have To Offer”, subtelna, instrumentalna miniatura „After The Earthquake” i kolejny eelsowski klasyk „Oh So Lovely”, ale nie one decydują o charakterze tej płyty. Dużo na tej płycie jest elektroniki i takiej sztucznej perkusji, ale to nie jest podstawowy zarzut, nie można przecież grać ciągle tego samego takimi samymi środkami wyrazu. Tym razem jest trochę misz - maszu w muzyce, co jest trochę orzeźwiające po takiej monochromatyczności poprzedniego dzieła - więc jest swoistego rodzaju electropunk jak w „Baby Loves Me” (nietypowe dla Eels, ale udane), jest również elektroniczny gospelowy call and response w „Looking Up”. W dalszym ciągu przeważają te niewymuszone, śpiewane ochrypłym głosem ballady, a to że niejednokrotnie są podlane ostrym sosem elektroniki jak w „Mystery of Life” to chyba nic takiego zdrożnego. Płyta do posłuchania, ale wielkie dzieło to nie jest.



Wonderful, Glorious (2013)

Po większym smędzeniu jak na „End Times” oraz mniejszym jak na „Tomorrow Morning” tym razem Eels zabrzmiał znów ostrzej, znów bardziej gitarowo, co nie znaczy, że „E” porzucił elektronikę, z którą mamy do czynienia już w otwierającym płytę „Bombs Away”. Dalej też jest całkiem ostro, bo „Kinda Fuzzy” to surowy rock, z fajną partią gitary. Dużo energii i werwy jest na tej płycie, więcej krzyku niż szeptów, ale chyba dobrze, że Mark Oliver Everett porzucił umartwiająco, pogrzebowy nastrój, chociaż delikatnych ballad, będących przecież specjalnością Eels nie brakuje („Accident Prone”, „On the Ropes”). Mnie jednak szczególnie przypadł do gustu kończący płytę utwór tytułowy , w którym wybija się na plan pierwszy taka płynąca gitara, a i śpiewanie „E” jest inne niż kiedykolwiek wcześniej. Wspaniała melodia, piękny utwór. Bardzo mocny akcent kończący płytę. Dla mnie ta płyta zwiastowała powrót Eels do formy po okresie depresyjnego smędzenia.  Dobra i przekonująca płyta.

 The Cautionary Tales of Mark Oliver Everett (2014)

Zaczyna się łagodną, pastelową, instrumentalną miniaturą tak typową dla Eels „Where I'm At”, by od razu przejść do kolejnej ballady „Parallels”. Mimo pięknych melodii, do których zresztą Eels mnie przyzwyczaił, to ten początek mnie nieco zaniepokoił, zwłaszcza, gdy „Paralles”, która zaczyna się znamiennymi słowami „Woke up lost, In a world I didn't know”. Niestety wygląda na to, że depresja znowu powróciła, bo i kolejny utwór nieomal symfoniczny „Lockdown Hurricane” to też kraina spokoju i łagodności. „Agatha Chang” to kolejne mruczando. Kolejna ballada bez historii, ile można tak jechać na tych samych motywach i tych samych nastrojach. Zaczyna owładać mną znudzenie, zwłaszcza, że klimatu muzycznego nie zmienia kolejna ballada „A Swallow in the Sun”. Nieco życia wprowadza na tym albumie żywszy „Where I'm From”, który obudził mnie z drzemki. Nie mam większych zastrzeżeń do tej kompozycji, ale jakoś ta słodycz zaczyna mnie mdlić. Po tym chwilowym ożywieniu znowu powracamy do cichej melancholii, a taka przeważa w kolejnych utworach („Series of Misunderstandings” , „Kindred Spirit”, „Gentlemen's Choice”, „Dead Reckoning”, „Answers”, „Mistakes of My Youth”, „Where I'm Going”). Powoli przestaję rozróżniać poszczególne ballady, zlewają mi się ze sobą. Cóż poradzić, nie podoba mi się ta płyta i nie wiem czy nie jest gorsza od „End Times”. Ostrzegam, płyta nudna jak flaki z olejem.

The Deconstruction (2018)
Płyta delikatna, wypełniona smyczkami i raczej stonowanym brzmieniem gitar i klawiszy. Nie zmienia ona obrazu Eels, który znamy z płyt wcześniejszych, choć moim zdaniem jest to trochę za długi album i gdyby tak go skrócić wyszłoby jakości tej płyty na zdrowie. Czasami odzywają się ostrzejsze dźwięki jak w nieco hałaśliwym i agresywnym „Bone Dry”, bądź „You Are The Shining Light”, ale i tak przeważa spokój i jakaś taka swoista nostalgia jak w następującej po „Bone Dry” krótkiej miniaturze instrumentalnej   „The Quandary” i  wyciszonym „Premonition”. Od czasu do czasu pojawia się coś bardziej optymistycznego i żywego jak taka pogodna popowa piosenka „Today Is The Day”. Płyta zawiera pewną dozę rocka, folka, a nawet bluesa, a wszystko jest to doprawione smyczkami i analogowa elektroniką, ale jakby nie dostajemy nic takiego, co pozwoliłoby na stwierdzenie, że jeszcze nic takiego nie słyszeliśmy w wykonaniu Eels. Mnie osobiście ta płyta pozostawia obojętnym, choć dostrzegam, że w porównaniu z poprzedniczką daje jej się posłuchać bez rosnącego zniecierpliwienia.   Widzę w tej płycie trochę przerostu produkcji nad prostotą, która cechowała płyty Eels, ale nie stawiam tego jako zarzutu.


Earth to Dora (2020)

Po dwóch dość smutnych i co tu ukrywać raczej marudnych płytach ten album ma na pewno pogodniejszy nastrój, co zwiastuje otwierająca miłosna piosenka „Anything for Boo”. Po nim dalej kontynuujemy apologię optymizu w takim typowym eelsowskim „Are We Alright Again”. Znakomity utwór tytułowy „Earth to Dora”, przejmująca piosenka jakiej dawno nie słyszałem w wykonaniu Eels i jest to też taka nieoczywista piosenka miłosna. Widocznie Mark Oliver Everett miał wyraźnie w roku nagrywania płyty lepsze chwile.
Warto zwrócić uwagę na przewrotny tekstowo, ale również ciekawy muzycznie „Are You Fucking Your Ex”. W pewnym sensie to Eels jakiego jeszcze nie znaliśmy. W sumie bardzo ciekawy album. Odesłanie na emeryturę „E” chyba byłoby przedwczesne.


Extreme Witchcraft (2022)

To co pierwsze zwraca uwagę, iż jest to jeden z nielicznych albumów Eels, na którym ich muzyka brzmi naprawdę ostro i twardo. Rzut oka na producenta płyty i współautora większości utworów może dużo wyjaśnić. Jest nim John Parish, ten sam, który był twórcą sukcesu płyty „Souljacker”. Powrót do współpracy między „E” a Johnem Parishem po 21 latach miało duży wpływ na takie, a nie inne brzmienie „Extreme Witchcraft”.
Dużo niespodzianek kryje się na tym albumie. Ot choćby ściana dźwięku w „What It Isn't”, takie country zmieszane z folkiem w „Learning While I Lose”, rock’n’roll w stylu rockabilly  w „Steam Engine” czy też „Grandfather Clock Strikes Twelve”, w którym hip-hop miesza się z klasyczny funkiem i chórkami z vocodera bądź . „The Magic” to kolejny utwór z mocnymi riffami, nawiązujący do glam rocka z lat 70., uzupełniony klaśnięciem w perkusję z rękami w górze, ozdobionym okazjonalnymi trylami fletu i falowaniem kurantów barowych.
„Extreme Witchcraft” to zróżnicowany album, może nie do końca satysfakcjonujący, nikogo nie zniecierpliwi, ani pozostawi obojętnym, a to wszystko w  zaledwie 38-minutowym czasie trwania.  

Moje subiektywne zestawienie dorobku Eels od płyty najlepszej do najgorszej:

1. Beautiful Freak (1996)
2.  Hombre Lobo (2009)
3. Souljacker (2001)
4. Electro-Shock Blues (1998)
5. Wonderful, Glorious (2013)
6. Daisies of the Galaxy (2000)
7. Earth to Dora (2020)
8. Shootenanny! (2003)
9. Blinking Lights and Other Revelations (2005)
10. Extreme Witchcraft (2022)
11. Tomorrow Morning (2010)
12. The Deconstruction (2018)
13. End Times (2010)
14. The Cautionary Tales of Mark Oliver Everett (2014)


Robbob
O mnie Robbob

Najgorsze jest to, że nie wiem co jest najgorsze

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura