Jestem zwolennikiem spiskowej teorii dziejów, iż w 2007 roku Jarosław Kaczyński celowo oddał władzę, aby zwiększyć szanse swojego brata-bliźniaka na prezydencką reelekcję. W ten sposób przyśpieszył epicentrum dobrej koniunktury politycznej dla Platformy Obywatelskiej oraz wepchnął ją w problemy związane z rządzeniem. Jak na razie nie znajduję żadnej przesłanki, która mogłaby temu twierdzeniu bezwzględnie zaprzeczyć.
Kaczyński to „polityczny pokerzysta”. Lubi ostrą grę. Specjalizuje się w układaniu, a następnie realnym przeprowadzaniu w życiu nawet najbardziej ryzykownych strategii. Nie zawsze jednak odnosi sukcesy, ale to już materiał na zupełnie inną bajkę (mówiąc żartem: – „O dwóch takich co ukradli księżyc”). Ale do rzeczy…
Gdyby Kaczyński nie oddał władzy dwa lata temu, to bylibyśmy dopiero co po zakończonych wyborach parlamentarnych, które według kalendarza politycznego przypadały na jesieni 2009 roku. PiS wchodziłby więc w kulminacyjny moment prezydenckiej batalii mocno zużyty sprawowaniem władzy, posiadając na plecach jeszcze większy ekwipunek społecznej nienawiści, niż to obserwowaliśmy do tej pory. Tymczasem PO miała przed sobą szczytową falę popularności. Donald Tusk jako „świeżo upieczony” premier dysponowałby atutem świeżości, a w ciągu zaledwie roku na pewno nie zdołałby się politycznie skończyć. Wręcz przeciwnie mógłby rozdawać na lewo i prawo rożnego rodzaju „wyborcze prezenciki” i odgrywać ulubioną przez siebie rolę dobrotliwego władcy, który wszystkich kocha (bez wyjątku – nawet prezesa PiS-u). Z kolei pamięć o wybrykach PiS-u byłaby ciągle żywa. W takich warunkach Lech Kaczyński nie posiadałby nawet najmniejszych szans na reelekcję. Tusk wygrałby już w pierwszej turze.
Jarosław Kaczyński jednak wszystko to sobie przeliczył. Najważniejszym celem prowadzonej przez niego polityki była zawsze prezydentura jego brata. PiS to tylko instrument do realizacji tego zamierzenia. Brat w Pałacu Namiestnikowskim to rzecz najważniejsza, której wszystko inne zostało podporządkowane. Jak tu jednak obronić władzę prezydencką skoro media dopiero co zaczęły się rozpisywać na temat fatalnych aspektów rządów PiS-u, a Platforma Obywatelska dopiero co zdążyła wejść na pierwszy i zarazem najbardziej przyjemny etap sprawowania władzy? Socjologowie twierdzą, iż proces zużywania się partii rządzących w Polsce ujawnia się po mniej więcej dwóch latach. Wtedy pojawiają się pierwsze newralgiczne sytuacje – konflikty, spory, czy afery. Gdyby więc zgodnie z ówczesnym kalendarzem politycznym PO zdobyła władzę na jesienie 2009 roku, to pierwsze problemy przyszłyby dopiero w roku 2011, a właściwie pod jego koniec. W międzyczasie Donald Tusk mógłby spokojnie zostać prezydentem. Bieg spraw należało zatem radykalnie przyśpieszyć…
Kaczyński przechytrzył Tuska. Lata 2006 – 2007 były najlepsze pod względem gospodarczej koniunktury. Po każdym progresie musi jednak przyjść regres… Lider PiS-u wiedział, iż później może być już tylko gorzej. Nie przewidział może wprawdzie tak spektakularnego wydarzenia, jakim okazał się światowy kryzys gospodarczy, ale na pewno doskonale sobie zdawał sprawę, iż sytuacja ekonomiczna Polski będzie się stopniowo pogarszać. Rzeczywistość przeszła pod tym względem jego najśmielsze oczekiwania. Kryzys wymusił na rządzie Platformy Obywatelskiej konieczność konstrukcji głęboko-deficytowego budżetu, co prędzej czy później każdy Polak odczuje na własnej skórze. W takiej optyce każdy Polak powie też, że za rządów PiS-u było lepiej. Spektakularne aresztowania oraz bezprzykładne podsłuchy szybko zostaną zapomniane. Dla ludzi liczy się, bowiem najbardziej to, co na co dzień znajduje się na ich domowych, rodzinnych stołach.
Kulminacja popularności PO już przeminęła. W wyniku afery hazardowej PiS przestaje być powoli „czarną owcą” polskiej polityki. Rolę tą coraz częściej zaczyna zaś spełniać Platforma Obywatelska. To ją właśnie media (nawet te najbardziej przychylne) zaczynają zaganiać w przysłowiowy „kozi róg”. PiS przechodzi do ofensywy. Przygotowuje się do rozpoczęcia operacji pod kryptonimem wybory prezydenckie 2010. Dokonuje przegrupowania w swoich własnych szeregach. Zaczyna wygrywać pierwsze starcia medialne. Zyskuje sojuszników nawet tam, gdzie by się jeszcze do niedawna nie można było tego spodziewać. Zyskuje sympatie środowisk do tej pory nieprzychylnych. Lech Kaczyński w publicznym odbiorze nie jest już postrzegany tak fatalnie, jak kiedyś. Powoli odrabia wizerunkowe straty. Socjotechniczna „zabawa” w zły PiS i dobrą PO przestaje działać.
Donald Tusk nie wygra wyborów prezydenckich, gdyż dał się złapać w „śmiertelną pułapkę”, jaką w 2007 roku zastawił na niego Jarosław Kaczyński. Wszedł w „polityczny labirynt” z którego nie ma dobrego wyjścia. Co by Donald Tusk nie zrobił, to będzie dla niego źle… Jak zwycięży w wyborach prezydenckich, to i tak, tak naprawdę politycznie przegra, bo odda realną władzę w państwie i utraci kontrolę nad Platformą Obywatelską; jak natomaist przegra, bądź nie wystartuje, to jeszcze gorzej. Najlepszy okres dla Donalda Tuska już po prostu minął. Kulminacja jego politycznej koniunktury powoli zaczyna się kończyć. Tusk już nie wspina się do góry, a co najwyżej jest na pozycjach obrony szczytu, lub nawet pierwszego etapu schodzenia z niego.
Romano Manka-Wlodarczyk
Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka