Podpisy popierające zgłoszenie kandydata
Obecny system zgłaszania kandydatów wymagający utworzenia komitetów wyborczych budzi zdziwienie, chociaż cel takiego przepisu jest zrozumiały – chodzi o organizacyjne uporządkowanie kampanii oraz jasne określenie osób odpowiedzialnych za jego przebieg. Jednak wymóg uzyskania podpisów popierających kandydata budzi pewne zdziwienie. 1000 podpisów dla kandydata do parlamentu, 25 w gminach do 20 000 mieszkańców, 150 w gminach powyżej 20 000 mieszkańców i 200 w powiatach jest wymogiem raczej śmiesznym (nie jest problemem uzyskanie takiej liczby podpisów), a powoduje niepotrzebne formalności, które niczego pozytywnego nie wnoszą. Można oczywiście uznać, że przepis ten nie pozwala na rejestrowanie kandydatów, którzy nie mają żadnego poparcia, ale faktyczne wyniki wyborów wskazują, że faktyczne poparcie w wyborach jest niższe niż liczba wyborców popierających zgłoszenie kandydata. Więc po co ten przepis? Może wprowadźmy zasadę, że to nie lista ma zdobyć tyle podpisów, tylko kandydat? Może wtedy będzie to miało sens…
Liczba zgłaszanych kandydatów
Jedynie w wyborach do rad gmin zamieszkałych przez co najwyżej 20 000 mieszkańców obowiązuje zasada, że można zgłosić jedynie tylu kandydatów, ile jest miejsc. A dlaczego tylko tam?
Zgłaszanie większej ilości kandydatów, zwłaszcza przez partie, jest formą urządzania sobie przez te partie prawyborów na koszt podatnika – nie zadają sobie trudu wybrania najlepszych kandydatów tylko zgłaszają „jak leci”, a po wyborach mają za darmo ranking popularności swoich kandydatów. A przecież wiadomo, że co najmniej połowa z kandydatów nie ma żadnych szans na mandat! Więc dlaczego to robią? Odpowiedź jest prosta – większość kandydatów to „słupy” kolekcjonujące głosy na rzecz „jedynek” na listach.
Najlepszym przykładem takiego działania było wystawienie Bogdana Kazimierza Marcinkiewicza przez PO na liście kandydatów do PE w okręgu katowickim. Problem (dla PO) pojawił się, gdy ów człowiek dostał się do PO deklasując nieco faworytów i znanych polityków tylko dlatego, że wyborcom kojarzyło się jego nazwisko. Zazwyczaj takie „słupy” nie odgrywają większej roli, ale… W wyborach do sejmu w 2007 roku było 41 okręgów wyborczych. Jeżeli jakaś partia wystawiła w każdym okręgu 5 słupów, z których każdy zebrał 500 głosów, to okazuje się, że w skali kraju daje to 102 500 głosów, czyli 0,63% wszystkich oddanych głosów, a w przypadku PO byłoby to 1,53% uzyskanych głosów (nie mówiąc o pozostałych partiach, które miały gorsze wyniki). W skali jednego okręgu ma to jeszcze większe znaczenie – w najmniejszym (częstochowski) startowało 14 kandydatów PO na 7 mandatów, czyli połowa to „słupy”. Załóżmy, że „słupami” byli ci, którzy dostali najmniej głosów – zebrali 13 228 głosów, a więc aż 13% oddanych na tę listę!
Karty do głosowania
Obecny system sprowadza się de facto do głosowania na partię, a nie na kandydata – mandaty przyznaje się partiom, a dopiero następnie dzieli w zależności od ilości głosów. Efekt? Kandydat z listy A może nie dostać mandatu mimo, że ma więcej głosów od kandydata z listy B, ponieważ lista B otrzymała więcej głosów. Najlepiej widać to na przykładzie ostatnich wyborów do PE w okręgu katowickim – Helena Izabela Kloc nie dostała się do PE pomimo, że głosowało na nią ponad 45 tys. osób, Jerzy Markowski z SLD nie dostał się do PE, mimo, że miał 3,5 razy więcej głosów niż Marcinkiewicz (nieco powyżej 10 tys. głosów).
Propozycja zatem jest prosta: karta do głosowania ułożona alfabetycznie nazwiskami kandydatów, a przy nich podany komitet wyborczy. Skończmy z jedynkami i głosowaniem na partie.
Ustalanie wyniku
Obecny sposób rozdziału mandatu budzi poważne zdziwienie – kosztem idealnego dopasowania wyników głosowania w skali kraju do liczby mandatów i na skutek wprowadzenia progu wyborczego doprowadza się do sytuacji takich, że mandaty otrzymują wcale nie te osoby, które otrzymały najwięcej głosów. Może jestem głupi, ale chcę zadać pytanie, dlaczego tak ważna jest proporcjonalność wyborów w skali całego kraju? Czy jest aż tak ważna, żeby doprowadzać do absurdów? Czy naprawdę to jest proporcjonalność?
Przyjrzałem się wynikom wyborów do PE w okręgu katowickim (ach, ten Marcinkiewicz!). I okazało się, że zastosowany system liczenia głosów spowodował, że więcej głosów wyborców trzeba uznać za „stracone” (nie dające mandatu) niż gdyby do PE wybrać tych, którzy po prostu dostali najwięcej głosów!
Przy obecnych wynikach wyborów do PE w okręgu katowickim reprezentowane jest 72,37% wyborców (stosunek liczby głosów ogółem do oddanych na wybranych kandydatów). Gdyby wprowadzić zasadę, że wybiera się tych, którzy dostali najwięcej głosów (bez dzielenia na partie), to reprezentowanych było by 76,14% wyborców. A więc wynik lepszy, bez wielkiego zmieniania ordynacji. Do PE nie wszedłby też Marcinkiewicz, który miał 10 miejsce w województwie, a weszła by do PE KLOC Izabela Helena z PiS.
W tych wyborach aż 10,14% głosów oddanych na PiS nie dało tej partii mandatu, a w przypadku innych partii to było maksimum 5,24% (Samoobrona). Gdyby wybierać tych, co dostali najwięcej głosów, to w przypadku PiS byłoby to 5,25% "straconych głosów", a więc prawie dwa razy mniej.
Licząc jaki procent głosów oddanych na daną partię jest stracony (nie dał mandatu), to okazuje się, że w obecnych wyborach było to:
Partia/Mandat/Głos stracony
PiS/54,42%/45,58%
SLD/58,54%/41,46%
PO/94,11%/5,89%
W przypadku proponowanego prostego podziału mandatów wygląda to tak:
Partia/Mandat/Głos stracony
SLD/58,54%/41,46%
PiS/76,39%/23,61%
PO/92,11%/7,89%
A zatem dlaczego nie wprowadzić zasady, że wygrywa ten, kto dostanie więcej głosów?
Inne tematy w dziale Polityka