Wraca temat „bonu edukacyjnego”. Wiceministrem edukacji została p. Jaroń z Wrocławia, która na swoim terenie wprowadziła finansowanie szkół oparte na zasadzie bonu edukacyjnego.
Rozumiem, że pod tym pojęciem nie kryje się nowy wariant papierów wartościowych na okaziciela zbliżony w skutkach do niesławnej pamięci świadectw NFI. To ma być raczej przekazywanie szkole tyle pieniędzy, ilu uczniów szkoła liczy. Obecnie subwencja oświatowa powstaje z podziału części oświatowej subwencji ogólnej ustalanej corocznie w ustawie budżetowej przez liczbę wszystkich uczniów w szkołach. Tak uzyskana kalkulacyjna kwota jednostkowa na ucznia składa się z kwoty bazowej oraz kwoty uzupełniającej, które podlegają korektom związanym z rodzajem szkoły, uczniów, miejscowością w której zlokalizowana jest szkoła oraz z proporcjami nauczycieli stażystów, kontraktowych, mianowanych i dyplomowanych. Kolejną częścią jest kwota na zadania pozaszkolne zależna od ilości, charakterystyki dzieci korzystających z zadań pozaszkolnych oraz typów zadań pozaszkolnych. Część subwencji oświatowej przeznaczona na płace administracji oświatowej i wydatki rzeczowe wynosi 20% i nie ulega zmianom.
Jest to dość skomplikowany algorytm wyliczania co roku zmieniany rozporządzeniem Ministra Edukacji Narodowej – ostatnie rozporządzenie to Rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z dnia 22 grudnia 2008 r. w sprawie sposobu podziału części oświatowej subwencji ogólnej dla jednostek samorządu terytorialnego w roku 2009 (Dz.U. Nr 235 poz. 1558). Poza tym stosowanie algorytmu wymaga posiadania przez MEN szczegółowych danych o wszystkich szkołach, jej uczniach i nauczycielach.
Na pierwszy rzut oka widać problem związany ze zmianą warunków finansowania w połowie roku szkolnego. Rozumiem, że budżet państwa rządzi się swoimi zasadami, ale szkoła również ma swoje zasady i zmiana koni w czasie jazdy powozu grozi wypadkiem.
W algorytmie stosuje się dodatkowy współczynnik przy określaniu przeliczeniowej liczby uczniów – przy sumowaniu liczby uczniów korzystających z edukacji, uzupełniającej liczby uczniów i liczby uczniów korzystających z działań pozalekcyjnych z uwzględnieniem indeksu i = 1—2.478 dla gmin (w tym dla miast na prawach powiatu w zakresie wykonywanych zadań gminy), i = 2.479—2.543 dla miast na prawach powiatu, i = 2.544—2.857 dla pozostałych powiatów, i = 2.858—2.873 dla samorządów województw. Ciekawe, co oznacza ten indeks i jak się go oblicza – może jakiś praktyk się na tym zna?
System ten ma kilka podstawowych wad:
1) Obliczanie dotacji dla jst wymaga znajomości przez MEN wielu czynników (liczby uczniów w poszczególnych kategoriach, liczby nauczycieli różnych stopni, ilości i rodzajów działalności pozalekcyjnej) przez co generuje duże koszty administracyjne związane z zapewnieniem tych danych przez szkoły i jst.
2) Dotacja nie uwzględnia różnic wynikających z różnego stopnia zasobów materialnych szkół (nowe czy stare budynki, wyposażenie, stołówki, itp.)
3) Poprzez przekazywanie gminom wyliczonych dotacji powoduje problemy w tych gminach, gdzie funkcjonuje niewiele szkół z niewielką liczbą uczniów – finansowanie remontów, oszczędności na administracji, inwestycje w wyposażenie i pomoce naukowe jest tam znacznie utrudnione, gdyż po odjęciu wydatków sztywnych (głównie wynagrodzenia nauczycieli, których wysokość jest niezależna od jst, gdyż ustalana jest ustawą) pozostaje niewielki fundusz swobodnej decyzji.
4) Algorytm nie uwzględnia bezpośrednio kosztów dojazdu uczniów na terenach wiejskich – kwota uzupełniająca dla uczniów na terenach wiejskich nie uwzględnia różnic związanych z rozproszeniem uczniów na terenie gminy (gminy o skoncentrowanej zabudowie mają niższe koszty dowodu niż te, gdzie uczniowie są rozproszeni po całym terenie gminy).
5) Wskaźniki i wagi mają charakter uśredniony i nie odpowiadają rzeczywistym różnicom w kosztach w danej jednostce oświatowej ani nawet na poziomie jst.
6) Wskaźniki i wagi mogą być corocznie zmieniane rozporządzeniem według „widzi mi się” ministra.
Co jest zatem celem „bonu oświatowego”, skoro już obecnie dotacja zależy od ilości uczniów w szkole?
„Trzeba zrobić tak, żeby to nie samorządy według uznania finansowały szkoły, tylko rodzice. Jak do tego dojść - ma wymyślić nowa wiceminister - mówi "Gazecie" anonimowo urzędnik z MEN” (Aleksandra Pezda, Uczeń + bon = szkoła, Gazeta Wyborcza, 2009-09-02)
Czyżby zatem MEN za wszelką cenę chciał przekazywać pieniądze bezpośrednio szkołom, odbierając samorządom możliwość decydowania o wydatkach ich jednostek oświatowych? Jeżeli tak, to po co była reforma samorządowa, gdzie zasada subsydiarności? To powrót do czasów centralnego planowania i socjalistycznej urawniłowki.
Jeżeli zaś bon edukacyjny miałby być przekazywany rodzicom (świadczą o tym wypowiedzi różnych osób, a potwierdza anonimowe źródło GW), to w jaki sposób będzie to dokonywane? Założyć należy, że wartość bonu nie będzie tak różnicowana jak dotacja oświatowa. Byłoby to zbyt skomplikowane, bo dla każdego ucznia trzeba by wyliczyć wartość bonu oddzielnie.
Czy nie prościej zatem – po wyliczeniu średniego kosztu utrzymania jednego ucznia w każdym typie szkoły, ewentualnie z uwzględnieniem wielkości miejscowości – przyznać ulgę takiej wielkości w podatku od dochodów osobistych i w podatku rolnym? Rodzice płaciliby za szkołę odpisując od podatku kwoty zapłacone, nie więcej niż przyznana ulga.
Zaoszczędzono by olbrzymich kosztów wyliczania wielkości dotacji lub bonu, przekazywania pieniędzy i rozliczania ich wykorzystania. Dodatkowo osiągnięto by możliwość dokonywania oceny szkoły przez rodziców – zniesienie rejonizacji spowodowało by, że lepsze szkoły miałyby znaczną nadwyżkę uczniów, co pozwoliło by im podnieść ceny kształcenia (aż do osiągnięcia stanu równowagi), a gorsze szkoły musiałyby albo się poprawić, albo obniżać ceny (chociaż nie poniżej wysokości ulgi, gdyż nie miałoby to sensu ani pozytywnego wpływu ani na finanse rodziców ani na finanse szkoły).
Podniosą się tu głosy kamratów i zwolenników Wojtusia socjalisty, co go czerwona pięcioramienna gwiazdka urzekła, że biedni będą mieli dostęp do gorszych szkół. Ale jeżeli popatrzymy na sytuację w szkolnictwie wyższym, to okaże się, że do płatnych szkół częściej idą osoby o niższych dochodach, a do niepłatnych uczelni publicznych idą głównie dzieci najbogatszych.
A więc pytanie – jak chcemy finansować edukację naszych dzieci? Wolimy po równo wszystkim czy raczej więcej pieniędzy dla lepszych? Nauczyciel kiepski i świetny mają zarabiać tyle samo? Wszyscy uczniowie mają być kształceni na tym samym poziomie (czytaj na poziomie dostosowanym do przeciętnego ucznia), gdzie słabi uczniowie sobie nie dają rady, a wybitni obniżają poziom?
Inne tematy w dziale Polityka