rosemann rosemann
2714
BLOG

Mówiłem Panie Radku… (cz. II – Rzym)

rosemann rosemann Bieganie Obserwuj temat Obserwuj notkę 26

W Rzymie wylądowaliśmy w piątek przed północą. Po dość długim oczekiwaniu na bagaż zdecydowaliśmy jechać do miasta taksówką. Wiem, że rzymscy taksówkarze wożąc pasażerów z lotnisk do centrum mają ustaloną stawkę 48 euro z Fiumicino i 30 euro z Ciampino. Kiedy znaleźliśmy się przed terminalem, zainteresował się nami lekko młody facet pełniący funkcje jakiegoś dyspozytora postoju taksówek. Zapytał ile osób i gdzie. Zaproponował kurs za 50 euro. Na moją kontrpropozycję w wysokości 30 euro kazał mi sp****alać i zupełnie stracił zainteresowanie nami. Na drugim postoju zaproponowałem więc 40 euro, kierowca powiedział, że będzie tyle, ile wskaże taksometr a potem poszedł zapytać dyspozytora czy może nas wieźć. Później widzieliśmy w mieście masę taksówek, które na drzwiach miały wypisane, że z Fiumicino płaci się te 48 a z Ciampino 30 euro.

Ruszyliśmy. Dostałem SMS od właściciela apartamentu, w którym mieliśmy mieszkać. Czekał i prosił o informację gdzie jesteśmy. Byliśmy trochę po północy, zapłaciliśmy 40 euro, Alessio, właściciel szybko załatwił formalności i zostawił nas byśmy odpoczęli.

Apartament Vacanze Da Sogno Nel Cuore na Via Collazia to trzy sypialnie dla 5 osób, salon, kuchnia i łazienka. Podaję nazwę i adres bo bardzo polecam. Alessio zostawił nam słodkie bułeczki, wodę do picia, kawę, herbatę i całe, bogate wyposażenie mieszkania. Ok. 800 m od mieszkania są dwie stacje metra, bazylika na Lateranie a ok 1 km Koloseum.

W sobotę zaczęliśmy od zakupów. Koło 7 czynne były piekarnie i kawiarnie ale nie sklepy spożywcze. Z Milą, która miała ze mną biec kupiliśmy w kawiarni znakomita kawę a w sąsiedztwie kwatery słodkie rogale. Na zakupy poszliśmy po 8.

Po prawdziwym śniadaniu, na które w ramach „ładowania węgla” zrobiłem puszyste naleśniki z owocami i dżemem zaczęliśmy realizować program dnia. Brat, którego zabrałem w jedną z jego „podróży życia”, zaopatrzony w kartę Roma Pass ruszył zwiedzać kościoły a ja z Milą i Weronką (pisała w Salonie24) po odbiór pakietów. Dotarliśmy ze stacji San Giovanni do Termini gdy uświadomiłem sobie, że nie pamiętam gdzie się te pakiety odbiera. Na szczęście zauważyliśmy rozmawiająca po polsku parę z plecakiem maratonu. Wytłumaczyli nam, że trzeba jechać do przedostatniej stacji drugiej linii metra i jak poruszać się po wyjściu z metra.

Wioska maratońska mieściła się w nowoczesnym centrum konferencyjnym. Na początku w wyznaczonych punktach odebraliśmy koperty z numerami i ruszyliśmy we wskazanym kierunku po plecaki i koszulki. Tu przyznam, że chyba właśnie wtedy przekonałem się, że często czytane wcześniej opinie o organizacji maratonu nie są przekonane. Byliśmy we Włoszech, wśród południowców a wszystko było zorganizowane perfekcyjnie. Zanim odebraliśmy resztę pakietów, niczym w IKEI musieliśmy przejść przez imponującą część wystawienniczą. Pojawił się problem bo dla Mili zabrakło koszulki w rozmiarze i dziewczyny rozpoczęły walkę o tę, która wisiała informując, gdzie można odebrać rozmiar, którego już nie było. W końcu Weronka zaczepiła jakiegoś szefa wszystkich szefów, on coś przez łokitoki powiedział i za chwilę koszulka była. Przeszliśmy jeszcze alejka, na której reklamowały się inne biegi, przy ścianie z nazwiskami wszystkich biegaczy i ruszyliśmy w drogę powrotną.

Obfity obiad, który miałem zrobić ( w obawie przed zatruciem nie zamierzaliśmy w sobotę jeść „na mieście”) odłożyliśmy na później bo czekały muzea watykańskie. Dzięki rezerwacji w necie nie musieliśmy stać w koszmarnie długiej kolejce. Zobaczyliśmy ile się dało. Najbardziej niesamowita była wizyta w Kaplicy Sykstyńskiej. Wchodząc byłem nieco ubawiony nieruchomym tłumem patrzącym lekko do góry. Za chwilę sam stałem w tym tłumie i patrzyłem lekko w górę.

W Bazylice nie byliśmy przy grobie Jana Pawła II bo ta część kościoła była zagrodzona i niedostępna. Weronka zauważyła, że w niedzielę jest msza z Franciszkiem bo przecież to Niedziele Miłosierdzia Bożego. Poszliśmy po wejściówkę na Via Concillazione ale było już nieczynne.

Na kolacje zrobiłem pastę z sosem warzywnym. Lekko, z duża ilością węglowodanów.

W niedzielę wstaliśmy przed 6 rano. Ja z Milą przed biegiem, brat miał iść odebrać wejściówkę do Villa Borghese a Weronka postanowiła odpuścić to muzeum, odprowadzić nas na start i próbować dostać się na Plac Św. Piotra na mszę.

Pod Koloseum poszliśmy pieszo w ramach rozgrzewki. Jeszcze przed wejściem na teren strefy startowej przebrałem się, Weronka nas uściskała i poszliśmy.

Dla świętego spokoju dwa razy stanęliśmy w kolejce do ToiToja. Startowaliśmy w trzeciej fali, z resztą debiutantów, przeciętniaków i szmaciarzy. Mieliśmy numery (z naszymi imionami) na żółtym tle a ci lepsi na zielonym lub niebieskim.

Startowaliśmy tuż przed dziewiątą w sporym ścisku.  Prawie kilometr zajęło nam zanim mogliśmy zacząć normalnie biec. Od tego momentu rozdzieliliśmy się z Milą bo biegamy w rożnym tempie. Od tego mementu też najważniejsze było śledzenie tempa na zegarku by nie dać się ponieść i drobi by nie wywalić się na stanowiącym grubo ponad połowę nawierzchni trasy bruku. Z Via del Fori Imperiali, gdzie był start, ruszyliśmy w kierunku Circus Maximus. Nie pamiętam już czemu akurat zaraz za Circus, na Viale Aventino miałem najszybszy kilometr.

Trasa w Rzymie jest piękna ale ciężka. W zasadzie trudno mi przypomnieć sobie jakiś dłuższy odcinek po płaskim. Ciągle było do góry i w dół. Na 8 km pierwszy raz przebiegliśmy na drugą stronę Tybru. Co 5 km były punkty z wodą i izotonikiem (po połowie biegu także z owocami) a pomiędzy nimi punkty z gąbkami. Rygorystycznie pilnowałem by punkty z piciem i gąbkami przechodzić wyrównując oddech. Zabierałem też w trasę jedną póllitrową butelkę z wodą by po 2 km napić się i wylać resztę na siebie.

Mimo sporej samodyscypliny biegłem dość szybko radząc sobie z podbiegami i wykorzystując fragmenty biegnące w dół. Na trasie było bardzo dużo kibiców a wśród nich orkiestry, zespoły i pojedynczy muzycy (o dziwo najczęściej perkusiści). Ok. 10 km zaczęli pojawiać się pierwsi biegacze odpuszczający tempo biegu albo starający sobie poradzić ze skurczami. O dziwo wśród nich sporo tych z zielonymi i niebieskimi numerami. Biegłem swoje choć zacząłem mieć obawy. Skoro ci lepsi puchną… 21 kilometr minąłem w czasie tylko 3 minuty gorszym od mojego oficjalnego rekordu w półmaratonie. Na 29 miałem chwilowy kryzys. Tam był taki długi i stromy podbieg a na jego końcu… droga zawracała i okazało się, że to połowa podbiegu. Te drugą połowę przeszedłem.

18 km to Via della Coznzillazione i Plac Św. Piotra. Niedługo po mszy z Ojcem Świętym. Część biegaczy zdążyła na niż.

3 godziny minęły gdy ja minąłem 33 kilometr. Szansa by zejść poniżej 4 godzin okazała się czymś realnym i wtedy… Wtedy przypomniałem sobie, że maratony biega się przede wszystkim głową. Zniknął gdzieś „biegowy świr” a ja przypomniałem sobie ile czasu czekałem na ten medal. Diabeł z 4 godzinami, przede wszystkim skończyć… Ostatnie 9 km na przemian szedłem i biegłem. Biegnąc mijałem wielu takich, którym zabrakło sił nawet na marsz. W pewnym momencie zwolniłem koło dziewczyny w koszulce z orzełkiem i z niebieskim numerem. „Dziś 4 godzin nie złamiemy” zagaiłem. Zaczęła się żalić na upał, na  małą liczbę punktów z wodą (moim zdaniem było ich dość). Powiedziała, że to jej 17 maraton. Chwilę przeszliśmy razem a potem powiedziałem, że jeszcze pobiegnę i ruszyłem do przodu.

W marszobiegu pomagali kibice, którzy wykrzykiwali imiona (wypisane na numerach) tych, którzy szli.

Ostatnia część trasy to znów Rzym historyczny i piękny. Choć i tak najmilej wspominam mieszkalne części miasta na lekkim uboczu, których normalnie bym nigdy nie zobaczył.

Końcówkę przebiegłem i przeszedłem z dwiema towarzyszkami. Dziewczyną z Hiszpanii i Angielką lub Amerykanką. Ta pierwsza podobnie jak ja na zmianę biegła lub szła. Ta druga powoli ale niesamowicie konsekwentnie biegła. Nasza współpraca wyglądała tak, że kiedy szedłem i któraś z nich zrównywała się ze mną, zaczynałem biec. Powtarzało się to kilka razy. Po wszystkim podziękowałem obu za wsparcie.

Od tunelu pod Kwirynałem patrzyłem już tylko do przodu wypatrując mety. Przez to nie widziałem Hiszpańskich Schodów. Tunel to w ogóle jedyne rozczarowanie na trasie. Mój brat na długo przed wyjazdem przeszedł z Googlem cała trasę i mi o tym tunelu powiedział. Ucieszyłem się i spodziewałem się czegoś jak tunel na trasie F1 w Monte Carlo. Było coś podobnego do ukrytych baz U-Botów.

I wreszcie meta. 4,23. Medal, moja folia, picie, owoce i kawałek keksa którym jedna nobliwa dama częstowała biegaczy.

Byłem w świetnej formie. Żadnych zadyszek czy bólu mięśni albo skurczy.

Zaraz napisałem do Weronki a ona odpisała, że już jest. Zdążyła po mszy na która nie tylko się dostała ale była tak blisko Franciszka, że omal nie jeździła z nim papamobilem.

Przebrałem się i odpoczywając czekaliśmy na Milę przy ciężarówce z jej depozytem. Weronka ma jakiś dodatkowy zmysł bo w pewnym powiedziała, że idzie do mety. Niedługo później wróciły obie.

Mila to fenomen tego biegu. O ile ja miałem przerwy w przygotowaniach ona miała biegowe przerwy w różnych kłopotach. Specom od długich biegów głupio by się zrobiło gdyby porównali jej „plan treningowy” ze swoimi dogmatami na temat przygotowań. A dotarła do mety pokonując w niezłym tempie 25 km.

Po powrocie do domu i doprowadzeniu się do normalnego stanu zjedliśmy obiad na Via Magnagrecia, a później poszliśmy na kawę i lody do gelaterii tuż obok naszej kwatery.

Mila została wieczorem w domu a ja z Weronką i bratem pojechaliśmy nad morze. To był ostatni planowany punkt pobytu. Ostia nieco rozczarowała bo na plażę z piaskiem w kolorze brudu weszliśmy przez porzucony kompleks szatni i przebieralni. Morze miało piękny, turkusowy kolor.  Obok z kupki porzuconych (jak się zdawało) rzeczy wygrzebał się młody chłopak, przywitał się, powiedział, że rozpali ognisko i zaczął ten zamiar wcielać w życie. Podszedł do zarzucających wędki Włochów i pewnie wynegocjował jakąś kolację. Ponieważ nie chcieliśmy sprawdzać czy ogień ściągnie czy nie ściągnie karabinierów, pożegnaliśmy skauta i zwinęliśmy się. Weronka znalazła i zabrała kilka muszelek.

Następny dzień nie był już tak piękny. Wtedy już bolało wszystko co mogło boleć. Spacer do Koloseum, Forum Romanum i Ołtarza Republiki kosztował nas całkowite przemoknięcie i usilne próby wysuszenia przynajmniej części ubrań.  Na stacji metra Colosseo (przez nią przeszliśmy by nie meandrować wokół Koloseum) widziałem człowieka, który tylko siłą ducha schodził po schodach. Miał buty do biegania i kiedy dotarł na dół, zaczął iść normalnie. To charakterystyczne i miałem tak jeszcze dwa dni.

Po rozliczeniu się i zdaniu kwatery pojechaliśmy na Termini. Tam zjedliśmy pyszny choć całkowicie jarski obiad. Jak będziecie w Rzymie i zobaczycie smażonego w głębokim oleju karczocha bierzcie! To jest niesamowicie dobre.

Autobusem dotarliśmy na lotnisko tam wypiliśmy kawę, nie znaleźliśmy tiramisu (jedynego punktu programu, który nie wyszedł) a potem do Polski.

Cokolwiek wiec Pan teraz robi, panie Radku przerwę i przypomnę. Mówiłem, że to zrobię.

Ps. Wczoraj Salon24 polecił na Twitterze część pierwszą pisząc o moich „doświadczeniach z maratonami”. W pierwszej chwili chciałem zaoponować bo przecież jeden ledwie. Ale przecież mam już w kieszeni bilet lotniczy i rezerwację kwatery na październik do Lizbony. 14 października może „biegowy świr” porwie się na granicę 4 godzin.


imagehasło biegu jakby z myślą o mnie stworzono

image mój medal i moja folia, fot. Weronka

Tu próbowałem wkleić zdjęcie papieża ale nieodmiennie "kładło się" i w dodatku jakieś coś zostawało.


















rosemann
O mnie rosemann

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Sport