Scenariusz – jak z kasowego (tak się kiedyś mówiło) filmu:
U Marka, po krótkim okresie pobytu w naszym Ośrodku, zdiagnozowano złośliwy nowotwór kości.
Nie u starego, zbliżającego się do kresu swoich dni człowieka - u zdrowego, żywego nastolatka, który (jak to banalnie w tym kontekście brzmi) ma całe życie przed sobą.
No właśnie – całe, czyli w przypadku Marka kilka miesięcy? Może rok ?
Jakie słowo oddaje najlepiej zetknięcie się z tą wiadomością?
Szok - szok nie tylko dla wychowanka, ale też całej społeczności Ośrodka.
Co robi wtedy ksiądz?
No – zapewne odpowiecie, że się modli. Żeby ten chory, który przecież niedługo na tego raka umrze, został zbawiony.
Od tego są przecież księża, żeby dbać o zbawienie duszy? Po śmierci.
Też.
Ale salezjanie są od ratowania ludzi za życia, a to znaczy, że również w obliczu zagrożenia tego życia przez nowotwór.
Z oczywistych względów nie mieliśmy żadnego doświadczenia, żadnej wiedzy przydatnej w radzeniu sobie z takimi, wyjątkowymi przez duże „W” sytuacjami.
Od czego jednak są PROCEDURY ? (specjalnie używam dużej czcionki). PROCEDURY, które potrafią zaradzić w każdej sytuacji – w innym przypadku nie byłyby przecież procedurami, a jedynie makulaturą.
Procedury przewidziały w takich przypadkach KROK nr 1, czyli …odesłanie wychowanka do domu. Na urlop.
Dla Marka oznaczałoby to powrót do miejsca, w którym nie byłoby szans na zapewnienie mu odpowiedniej opieki, rozumianej tak w sensie ogólnym, jak i wąskim – specjalistycznym. Ze wszystkimi tego konsekwencjami.
I wtedy postanowiliśmy PROCEDURY złamać . Nie dlatego, że mamy zamiłowanie do anarchii i brak poszanowania przepisów – nie.
Postanowiliśmy je złamać dla dobra Marka i postanowiliśmy je złamać, jakby to się w dawnej Polsce powiedziało – w imię Boże !
Uzgodniliśmy z rodziną Marka, że pozostanie w Ośrodku, w którym stworzyliśmy namiastkę szpitala - specjalny, septyczny pokój, dodatkowe dyżury.
Zorganizowaliśmy dla chłopca opiekę psychologiczną i pedagogiczną, a przede wszystkim, podjęliśmy (wszyscy) walkę z nowotworem: jeździliśmy z Markiem na chemioterapię (wiecie, na czym polega i jak jest dolegliwa dla organizmu chorego) do Białegostoku .
Towarzyszyliśmy mu też podczas wyjazdów na specjalistyczne badania w Warszawie, przed i po operacji usunięcia części kości, podczas rehabilitacji.
Gdy jeździł na wózku inwalidzkim i chodził o kulach.
Gdy cierpiał i gdy się – mimo wszystko i przez łzy – uśmiechał.
Jego koledzy, tak samo trudni (jak ja nie lubię tego słowa) jak on, opiekowali się nim.
Wielu pewnie pierwszy raz w życiu.
A rodzona matka? Owszem, przyjechała po kilu miesiącach naszych przynagleń. Nie zdając sobie do końca sprawy, że ominął ją widok dramatycznej walki na śmierć i życie.
To już koniec scenariusza – zgodnie z hollywoodzkim kanonem – musi być happy end.
I jest.
Marek skończył gimnazjum i wrócił do domu. Wyleczony.
Czy taki film byłby atrakcyjny? Interesujący i dla jakiegoś wybitnego reżysera i dla tzw. konsumenta kultury wysokiej, o której tak chętnie mówi się we wszelkich mediach, szczególnie przy okazji jakichś, przepraszam - eventów?
Pewnie nie – miejsce akcji, to maleńka, podlaska miejscowość, a w tle – zakonnicy.
Inne tematy w dziale Rozmaitości